Po powrocie Roba Halforda do Judas Priest, fani muzyki
metalowej oczekiwali od brytyjskiego zespołu bardzo wiele. Spodziewano się, że
zespół nawiąże poziomem do tak wielkich albumów jak np. „Defenders of the Faith”
czy „Painkiller”. Niestety od 2003 roku z twórczością Judas Priest tak dobrze
nie było i o ile „Angel of Retribution” oraz „Redeemer of Souls” można nazwać
niezłymi krążkami, o tyle „Nostradamus” raczej uważany jest za największy
niewypał w historii kapeli. „Firepower” miał być więc taką płytą, która zamknie
usta wszystkim krytykom odsyłającym zespół z Birmingham na emeryturę.
Ostatnie lata przynoszą nam coraz częściej informacje o tym,
że legendarne zespoły albo wydają pożegnalne płyty albo ruszają w ostatnią
trasę koncertową. Muzycy Judas Priest jednak chyba końca swojej muzycznej
kariery jeszcze nie dostrzegają. „Nasze
pożegnanie będzie wyglądało tak, że po prostu będziemy grać coraz mniej, ale to
na pewno nie stanie się w najbliższej przyszłości”. – powiedział Heleford w
niedawno udzielonym wywiadzie. W brytyjskiej kapeli niespecjalnie zmienia się
także skład. Ostatnia zmiana personalna miała miejsce przed premierą
poprzedniego „Redeemer of Solus”, kiedy to Richie Faulkner zastąpił na gitarze
K. K. Downinga. Artyści otwierają swój osiemnasty krążek tak, że komuś kto
słucha ich po raz pierwszy do głowy by nie przyszło, że mogą mieć już oni po
siedemdziesiąt lat. Tytułowa kompozycja rozpoczyna się od potężnego uderzenia
gitarowo-perkusyjnego. Bez zbędnych ceregieli muzycy zabierają nas w
heavymetalową podróż. Nie mija pierwsze półtorej minuty kompozycji i już
dostajemy pierwsze świetne gitarowe solo. Starszym fanom zespołu z pewnością
przypomną się tutaj czasy „British Still”. Tempa nie zwalniamy także w kolejnym
singlu – „Lightning Strike”. Judas Priest zdecydowali się nie dawkować nam
emocji i przeplatać łagodniejszych numerów mocniejszymi, tylko od razu
wytoczyli najcięższe działa. W drugim utworze dużo bardziej widoczna jest praca
wokalna Helforda. Mamy także jeszcze lepsze solo gitarowe niż w „Firepower”. Po
takim początku strach się bać co się będzie działo na koncertach. W wielu
komentarzach na temat najnowszego dzieła Brytyjczyków przeczytałem, że Rob
wokalnie wyraźnie inspiruje się Dave’m Mustainem. Jeżeli któryś z kawałków
miałby być argumentem na potwierdzenie takiej opinii, to zdecydowanie
należałoby wybrać „Evil Never Dies”. Zresztą sam fakt, że niedługo muzycy ruszą
razem w trasę może potwierdzać to, że coś było na rzeczy. Po trzech pierwszych
utworach utrzymanych w dość podobnej stylistyce delikatnie innym wydaje się być
„Never the Heroes”. W propozycji zadedykowanej bohaterskim żołnierzom najpierw
mamy elektroniczny wstęp, a w dalszej części słychać zdecydowanie lżejszą
partię basową Iana Hilla. Mrok powraca w „Necromancer”. Nietrudno tu usłyszeć
podobieństwo z twórczoścą Ozzy’ego Osbourne’a. Na plus kolejna kapitalna
solówka oraz współpraca Glenna Tiptona z Richiem Faulknerem.
Mój zdecydowany faworyt znajduje się pod szóstką. Dawno nie
słyszałem tak porywającego refrenu w wykonaniu metalowego zespołu. „Children of
the Sun” poza swoją kapitalną chwytliwością i fenomenalnym wokalem Roba ma
także fantastyczne zwolnienie w połowie kompozycji. Muzycy tworzą nostalgiczny
i balladowy klimat by chwilę później uderzyć i przejść do genialnej solówki z
podwójną siłą. Jeszcze bardziej nastrojowy jest klawiszowy „Guardians”, który
stanowi wstęp do potężnie rozpoczynającego się „Rising from Ruins”. No właśnie,
rozpoczynającego się, bo dalsza część to przeplatanie mocniejszych i lżejszych
fragmentów. Nie wiem, który raz już to piszę przy recenzji tego krążka, ale
znów mamy świetną partię gitarową. Tym razem jest ona trochę dłuższa i moim
zdaniem najlepsza na całym „Firepower”. Najmniej porywający jest z kolei
kawałek umieszczony pod dziewiątką. „Flame Thrower” po swoich poprzednikach
brzmi jak delikatna pioseneczka. Dzieje się tutaj zdecydowanie mniej i słuchając
go tylko czekałem na następne utwory by ponownie usłyszeć wielkie szaleństwo
Judasów. „Spectre” ma trochę kosmiczny wstęp. Na samym początku może się
wydawać, że muzycy będą chcieli zrobić coś w stylu „The Surprising” Deep
Purple. Po wstępie jednak znów robi się mrocznie i heavymetalowo. Końcówka
płyty jest zrobiona w klasycznym stylu dla Judas Priest. Są to wymiatacze,
które mają sporą szansę powodzenia na koncertach. „Traitors Gate”, „No
Surrender” i „Lone Wolf” brzmią bardzo podobnie do siebie. Najlepiej z nich
wypada pierwszy, który niepozornie się rozpoczyna. Myślę jednak, że ten moment
na płycie jest puszczeniem oka do największych fanów kapeli. Słuchacze, którzy
nie są od muzyki Judas Priest uzależnieni mogą po tych kilku minutach czuć się
lekko znudzeni. „Firepower” zamyka zdecydowanie najłagodniejszy, okraszony
gitarą akustyczną „Sea of Red”. Ten utwór możemy traktować jako próbę
wyciszenia nas po 55 minutowej dawce niesamowicie dobrego heavymetalu.
Patrząc na to, co Brytyjczycy wydawali w ostatnim czasie „Firepower”
jest niesamowicie pozytywnym zaskoczeniem. Osiemnaste wydawnictwo Judas Priest
ma kilka takich numerów, które spokojnie mogłyby się znaleźć na
najwybitniejszych krążkach zespołu. Solówki w „Children of the Sun” czy „Rising
from Ruins” to naprawdę najwyższy poziom gitarowego rzemiosła. Na koniec mam
dla naszych bohaterów krótki apel: Panowie niech ta emerytura nawet nie próbuje
Wam przejść przez myśl.
OCENA: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz