wtorek, 13 marca 2018

Sto trzydziesta druga recenzja: Czy Judas Priest powinni już wybierać się na emeryturę?


Po powrocie Roba Halforda do Judas Priest, fani muzyki metalowej oczekiwali od brytyjskiego zespołu bardzo wiele. Spodziewano się, że zespół nawiąże poziomem do tak wielkich albumów jak np. „Defenders of the Faith” czy „Painkiller”. Niestety od 2003 roku z twórczością Judas Priest tak dobrze nie było i o ile „Angel of Retribution” oraz „Redeemer of Souls” można nazwać niezłymi krążkami, o tyle „Nostradamus” raczej uważany jest za największy niewypał w historii kapeli. „Firepower” miał być więc taką płytą, która zamknie usta wszystkim krytykom odsyłającym zespół z Birmingham na emeryturę.


Ostatnie lata przynoszą nam coraz częściej informacje o tym, że legendarne zespoły albo wydają pożegnalne płyty albo ruszają w ostatnią trasę koncertową. Muzycy Judas Priest jednak chyba końca swojej muzycznej kariery jeszcze nie dostrzegają. „Nasze pożegnanie będzie wyglądało tak, że po prostu będziemy grać coraz mniej, ale to na pewno nie stanie się w najbliższej przyszłości”. – powiedział Heleford w niedawno udzielonym wywiadzie. W brytyjskiej kapeli niespecjalnie zmienia się także skład. Ostatnia zmiana personalna miała miejsce przed premierą poprzedniego „Redeemer of Solus”, kiedy to Richie Faulkner zastąpił na gitarze K. K. Downinga. Artyści otwierają swój osiemnasty krążek tak, że komuś kto słucha ich po raz pierwszy do głowy by nie przyszło, że mogą mieć już oni po siedemdziesiąt lat. Tytułowa kompozycja rozpoczyna się od potężnego uderzenia gitarowo-perkusyjnego. Bez zbędnych ceregieli muzycy zabierają nas w heavymetalową podróż. Nie mija pierwsze półtorej minuty kompozycji i już dostajemy pierwsze świetne gitarowe solo. Starszym fanom zespołu z pewnością przypomną się tutaj czasy „British Still”. Tempa nie zwalniamy także w kolejnym singlu – „Lightning Strike”. Judas Priest zdecydowali się nie dawkować nam emocji i przeplatać łagodniejszych numerów mocniejszymi, tylko od razu wytoczyli najcięższe działa. W drugim utworze dużo bardziej widoczna jest praca wokalna Helforda. Mamy także jeszcze lepsze solo gitarowe niż w „Firepower”. Po takim początku strach się bać co się będzie działo na koncertach. W wielu komentarzach na temat najnowszego dzieła Brytyjczyków przeczytałem, że Rob wokalnie wyraźnie inspiruje się Dave’m Mustainem. Jeżeli któryś z kawałków miałby być argumentem na potwierdzenie takiej opinii, to zdecydowanie należałoby wybrać „Evil Never Dies”. Zresztą sam fakt, że niedługo muzycy ruszą razem w trasę może potwierdzać to, że coś było na rzeczy. Po trzech pierwszych utworach utrzymanych w dość podobnej stylistyce delikatnie innym wydaje się być „Never the Heroes”. W propozycji zadedykowanej bohaterskim żołnierzom najpierw mamy elektroniczny wstęp, a w dalszej części słychać zdecydowanie lżejszą partię basową Iana Hilla. Mrok powraca w „Necromancer”. Nietrudno tu usłyszeć podobieństwo z twórczoścą Ozzy’ego Osbourne’a. Na plus kolejna kapitalna solówka oraz współpraca Glenna Tiptona z Richiem Faulknerem.

Mój zdecydowany faworyt znajduje się pod szóstką. Dawno nie słyszałem tak porywającego refrenu w wykonaniu metalowego zespołu. „Children of the Sun” poza swoją kapitalną chwytliwością i fenomenalnym wokalem Roba ma także fantastyczne zwolnienie w połowie kompozycji. Muzycy tworzą nostalgiczny i balladowy klimat by chwilę później uderzyć i przejść do genialnej solówki z podwójną siłą. Jeszcze bardziej nastrojowy jest klawiszowy „Guardians”, który stanowi wstęp do potężnie rozpoczynającego się „Rising from Ruins”. No właśnie, rozpoczynającego się, bo dalsza część to przeplatanie mocniejszych i lżejszych fragmentów. Nie wiem, który raz już to piszę przy recenzji tego krążka, ale znów mamy świetną partię gitarową. Tym razem jest ona trochę dłuższa i moim zdaniem najlepsza na całym „Firepower”. Najmniej porywający jest z kolei kawałek umieszczony pod dziewiątką. „Flame Thrower” po swoich poprzednikach brzmi jak delikatna pioseneczka. Dzieje się tutaj zdecydowanie mniej i słuchając go tylko czekałem na następne utwory by ponownie usłyszeć wielkie szaleństwo Judasów. „Spectre” ma trochę kosmiczny wstęp. Na samym początku może się wydawać, że muzycy będą chcieli zrobić coś w stylu „The SurprisingDeep Purple. Po wstępie jednak znów robi się mrocznie i heavymetalowo. Końcówka płyty jest zrobiona w klasycznym stylu dla Judas Priest. Są to wymiatacze, które mają sporą szansę powodzenia na koncertach. „Traitors Gate”, „No Surrender” i „Lone Wolf” brzmią bardzo podobnie do siebie. Najlepiej z nich wypada pierwszy, który niepozornie się rozpoczyna. Myślę jednak, że ten moment na płycie jest puszczeniem oka do największych fanów kapeli. Słuchacze, którzy nie są od muzyki Judas Priest uzależnieni mogą po tych kilku minutach czuć się lekko znudzeni. „Firepower” zamyka zdecydowanie najłagodniejszy, okraszony gitarą akustyczną „Sea of Red”. Ten utwór możemy traktować jako próbę wyciszenia nas po 55 minutowej dawce niesamowicie dobrego heavymetalu.

Patrząc na to, co Brytyjczycy wydawali w ostatnim czasie „Firepower” jest niesamowicie pozytywnym zaskoczeniem. Osiemnaste wydawnictwo Judas Priest ma kilka takich numerów, które spokojnie mogłyby się znaleźć na najwybitniejszych krążkach zespołu. Solówki w „Children of the Sun” czy „Rising from Ruins” to naprawdę najwyższy poziom gitarowego rzemiosła. Na koniec mam dla naszych bohaterów krótki apel: Panowie niech ta emerytura nawet nie próbuje Wam przejść przez myśl.
OCENA: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz