Skład z pierwszego wydawnictwa Iron Maiden za długo się nie
utrzymał. Przez odmienne poglądy na muzykę z kapeli wyleciał Dennis Stratton.
Artystom z Londynu w końcu udało się namówić do współpracy Adriana Smitha,
założyciela zespołu Urchin oraz przyjaciela Dave’a Murray’a. Od 1981 roku
koledzy ze szkolnej ławy mieli stanowić o sile gitar prowadzących jednego z
największych heavy metalowych bandów.
W Iron Maiden zaczął się okres tzw. „bliźniaczych gitar”.
Każdy, kto miał okazję usłyszeć gitary Murraya i Smitha może potwierdzić, że
przyjaciele są niesamowicie zgrani. Adrian częściej odpowiadał za
agresywniejsze fragmenty natomiast Dave zazwyczaj grał partie łagodniejsze dla
ucha. Artyści pracowali ze sobą już we wcześniej wspomnianym przeze mnie
Urchin, więc bez żadnego ryzyka grupa mogła przystąpić do nagrywania „Killers”.
Swoje drugie wydawnictwo muzycy rozpoczęli od instrumentalnego „The Ides of
Merch”. Jest to krótkie i szybkie wprowadzenie brzmiące trochę tak, jakby
zostało stworzone w hołdzie kapel z lat siedemdziesiątych. Największy przebój z
„Killers” znajduje się pod numerem drugim. „Wrathchild” jest popisem przede
wszystkim założyciela grupy. Steve Harris stworzył do tego kawałka fantastyczną
i bardzo charakterystyczną partię basową. Klimatu dodaje utworowi również
zawodzący i drapieżny Paula Di’Anno. „Murders in the Rue Morgue” z początku
zapowiada się na miłą balladę. Jednakże po chwili słyszymy rozpędzoną perkusję
Clive’a Burra i numer nie zwalnia aż do samego końca. Fantastycznemu wokaliście
towarzyszą równie szybcy i wściekli Smith oraz Murray. Kolejne dwie propozycje
to klasyczne Iron Maiden. Dynamiczne „łupanki”, które mogą pobudzać fanów na
koncertach. Jeżeli nagrałyby je jakieś inne zespoły to moglibyśmy uznawać te
numery za ich wielkie przeboje. Od Maidenów oczekuje się jednak trochę więcej.
Wyróżnić mogę jedynie ciekawą gitarową końcówkę instrumentalnego „Ganghis Khan”.
„Innocent Exile” to według mnie jedna z najbardziej niedocenianych kompozycji
kapeli. Kolejny raz niezwykle na basie prezentuje się Steve Harris. Do tego
możemy znaleźć tutaj naprawdę konkretną solówkę oraz ponownie świetnie
wczuwającego się w nastrój Di’Anno. Samego siebie wokalista przechodzi jednak w
tytułowym kawałku. Jego głos brzmi tak, jakby wydobywał się z przerażającego
Eddiego na okładce, a nie dwudziestotrzyletniego chłopaka. Po tym przeboju
muzycy musieli być na koncertach niezwykle zmęczeni, bo jego tempo jest naprawdę
zabójcze. Chwilę później artyści dają nam trochę odpocząć w łagodnym
(oczywiście jak na IM) „Prodigal Son”. Kapela brzmi tutaj troszkę inaczej niż
zwykle. Usłyszeć możemy dźwięki gitary akustycznej oraz delikatny wokal. „Purgatory”
podobnie jak otwierający numer brzmi, jakby został nagrany trochę wcześniej.
Ponownie jest szybko z niezwykle przebojowym i melodyjnym refrenem. Na zakończenie
„Killers” dostajemy porywającego „Driftera”. W połowie utwór zwalnia i muzycy
serwują nam jeden z najlepszych fragmentów gitarowych na płycie.
Na swoim drugim albumie artyści potwierdzili wysokie
umiejętności, które pokazali na debiutanckim wydawnictwie. Trochę świeżości dodał
grupie nowy znakomity gitarzysta – Adrian Smith. Na „Killers” nie ma takich
perełek jak na „Iron Maiden”, ale płytę zdecydowanie można uznać za bardzo
solidną i zaliczyć do krążków, które fan metalu po prostu musi znać. Muzykom
jednak wciąż było mało, więc postanowili stworzyć… no właśnie bajeczny trzeci album,
który pojawi się w kolejnej części recenzji legendarnych Brytyjczyków.
OCENA: 7,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz