Z powodu wakacyjnych wyjazdów postów na blogu ostatnio nie
było, ale w zamian za to niedługo pojawi się drugi cykl recenzji „starych” płyt.
Dzisiaj jednak kolejne spotkanie z twórczością zmarłego w styczniu artysty.
Następny arcyważny album zarówno dla muzyki funkowej, jak i soulowej. Krążek
króciutki (zaledwie sześć utworów), ale jednak bardzo ambitny pod względem
treści. „Station to Station” zajmuje także 323. miejsce na niezwykle
prestiżowej liście najlepszych albumów magazynu Rolling Stone.
Dziesiąte wydawnictwo Bowiego było tworzone w czasie, gdy
był on już mocno uzależniony od używek. W menu Brytyjczyka pierwsze miejsce
miała kokaina i przy odtwarzaniu płyty doskonale słychać, że miała ważny udział
w powstawaniu „Station to Station”. Tytułowy kawałek to swoista metafora. Można
ujrzeć w nim życie narkomana, czyli życie od działki do działki. Pod względem
muzycznym jest to utwór kosmiczny. Trwa ponad dziesięć minut, a więc spokojnie
można go nazwać prawdziwą artystyczną podróżą. Rozpoczyna się od dźwięków
nadjeżdżającego pociągu i powoli się rozpędza. Wchodzi lekka gitara oraz
budująca napięcie perkusja. W dalszej fazie utworu fantastycznie brzmią
klawisze. Na koniec kolejna porcja solidnej gry gitarowej znakomitego na tym
albumie Carlosa Alomara. Wokalnym popisem jest drugi utwór w kolejności.
„Golden Years” to już trochę inny klimat. Mamy tutaj trochę dobrego na imprezy
klaskania i pogwizdywania, ale również fantastyczny głos. Bowie raz śpiewa
nisko, by za chwilę przejść do wysokich dźwięków. Moim faworytem z
jubileuszowego albumu Brytyjczyka jest jednak niepozorny kawałek spod numeru
trzeciego. „Word on a Wing” imponuje niesamowitą lekkością. Na fortepianie
cudownie gra Roy Bittan, a głos Bowiego jest niesamowicie nastrojowy i
przejmujący. W następnym „TVC15” również mamy do czynienia z ładnie brzmiącymi
klawiszami, ale nie jest to już tak dobry utwór jak jego poprzednik. Ten funkujący
kawałek to według mnie najgorsza pozycja na albumie, choć ciężko nazwać ją
słabą. „Stay” ma w sobie troszkę rockowego Bowiego. Utwór znakomicie prowadzi
wokal, ale nie można zapominać o świetnie łopoczącej perkusji Dennisa Davisa
oraz pięknej gitarze Carlosa Alomara. Na wyróżnienie zasługuje szczególnie
solówka, która na płycie o takim stylu okazała się dla mnie pewnym
zaskoczeniem. Po przesłuchaniu tego numeru na pewno będziecie powtarzać sobie w
myślach wyśpiewywany przez Bowiego słowo „Staaaaay”. W „Wild is the Wind” znów
jest przejmująco. Ponownie na plus nastrojowy, lekko grający Alomar oraz
kapitalnie wyśpiewujący kolejne zwrotki David. Przy tym utworze z kolei wiele
razy można zadawać sobie pytanie: „czemu tego wielkiego artysty już z nami nie
ma”.
Bez wątpienia weszliśmy już w okres największej świetności
Bowiego. Zaczynają się płyty, które fani rocka czy soulu znają właściwie na
pamięć. „Station to Station” jest krążkiem fantastycznym. Oceniam go na 9/10,
ponieważ wciąż nie przekonałem się do „TVC15”. Swoim dziesiątym wydawnictwem
Bowie zasygnalizował kolejną zmianę. Wchodzimy teraz w sfery krautrockowe oraz
ambientowe. W następnej recenzji rozpoczniemy przygodę ze słynną „Berlińską
Trylogią”.
OCENA: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz