„PinUps” nie okazał się tak wielkim sukcesem, jak
wcześniejsze krążki Davida Bowiego. Porównując wszystkie dzieła Brytyjczyka, siódmą
płytę można zakwalifikować do tych jego „gorszych dzieci”. Na „Diamond Dogs”
Bowie musiał ponownie wznieść się na wyżyny swoich kompozytorskich
umiejętności. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że na kolejnym wydawnictwie David
często wraca do swoich poprzednich genialnych longplayów.
Artysta w „Diamond Dogs” porusza tematy związane ze światem
post apokaliptycznym, przez co na płycie możemy znaleźć wiele odniesień do
książki pt. „1984” autorstwa George’ a Orwella. Tak ambitną tematykę trzeba
było jednak połączyć ze świetną muzyką. Zaczyna się od jęków złowieszczego i
niepokojącego „Future Legend”, który płynnie przechodzi w luźniejszy rock w
tytułowym kawałku. „Diamond Dogs” spokojnie można umieścić na szóstym krążku
wykonawcy. Jest zarówno przebojowo, jak i poruszająco. Najmocniejszym punktem
tego numeru jest kombinacyjny głos, który został świetnie zmasterowany.
Następnie mamy trzy utwory w jednym. „Sweet Thing”/”Candidate”/”Sweet Thing
(reprise)” rozpoczyna się bardzo wolno. Słyszymy subtelny fortepian i lekką
narrację Bowiego. Następnie pojawia się świetny saksofon, któremu za tło robi
pięknie brzmiąca gitara. W końcu utwór przyspiesza i można powiedzieć, że
zamienia się właściwie w garażowy klasyk. W końcowej fazie numeru zdecydowanie
przed szereg wychodzą perkusja i gitara. Po tej przyjemnej suicie przychodzi
czas na artrockowy „Rebel Rebel”. Szósty przebój na albumie bardzo szybko
przypadł do gustu publiczności. W mile widzianym na koncertach kawałku
spodobała mi się przede wszystkim jego końcówka, w której mamy do czynienia ze
świetnym duetem wokalu i gitary. Wraz z wejściem w drugą cześć wydawnictwa robi
się troszkę spokojniej. Otrzymujemy dwie ciekawe ballady. W „Rock n’ Roll with
Me” górują klawisze połączone z chórkami tworzące, zwłaszcza pod koniec,
romantyczny nastrój. Natomiast najmocniejszym punktem nostalgicznego „We Are
the Dead” jest tekst momentalnie uderzający słuchacza. Bardzo ciekawym
zabiegiem jest zestawienie kolejnego trudnego lirycznie utworu z przebojowością
i dynamiką. Tak Bowie postąpił w „1984”. Mimo ciężkiego tematu numer muzycznie
jest lekki, szybki i imprezowy. Dziesiąta propozycja to kontynuacja chwytliwego
klimatu, która na mnie zbyt dużego wrażenia nie zrobiła. Jednak spodobała mi
się jego kontynuacja, czyli ostatni kawałek w kolejności. Zawarte w nim surowa
gitara oraz chórki, brzmiące troszkę psychodelicznie, we frapujący sposób
zakończyły płytę.
Cóż, nie ukrywam, że David na „Diamond Dogs” wrócił do
klimatów, za które najbardziej go cenię. Znów jest gitarowo, kombinacyjnie i
momentami nawet troszkę dziwnie. Po słabszym „PinUps” przyszedł duży muzyczny i
komercyjny sukces. Bowiemu udało się po raz pierwszy wskoczyć do TOP5 najlepiej
sprzedających się płyt w Stanach Zjednoczonych.
OCENA: 8,5/10
Pamiętam, że chyba już zaglądałam na tego bloga... Jestem niezmiennie pod wielkim wrażeniem tego, że sięgasz po ciekawe, oryginalne płyty, a nie jak u innych - tylko Rihanna, Shakira, albo JLo. I to jest świetne!
OdpowiedzUsuńW wolnej chwili zapraszam również do mnie:
to-tylko-muzyka.blog.pl
~Arco Iris
Dzięki bardzo :) Taka muzyka jest po prostu bliższa mojemu sercu i zdecydowanie lepiej mi się o niej pisze.
OdpowiedzUsuń