David Gilmour bardzo rzadko raczy nasze uszy swoimi solowymi
albumami. Po pierwszym albumie wydał tylko trzy dzieła. Każdy z nich miał
zarówno wielu zwolenników, jak i przeciwników. Niedawno do sklepów trafił
„Rattle That Lock”. Tytułowy, singlowy kawałek znakomity, a jak to jest z
resztą wydawnictwa? Przekonacie się, czytając dzisiejszą recenzję.
6, 22, 9. Odpowiednio co tyle lat jeden z najlepszych
gitarzystów w historii muzyki wydaje swoje albumy. Niestety, z tego wynika, że
„Rattle That Lock” to na pewno jedno z ostatnich, jeśli nie ostatnie dzieło
artysty z Cambridge. Muzyk na całe szczęście wciąż prezentuje się świetnie.
Mimo tego, że zawsze dużo bardziej ceniłem wydawnictwa Floydów, niż solowe
dokonania ich członków, to lubię sobie czasem posłuchać, jak np. Gilmour radzi
sobie bez Nicka Masona. Nowy krążek kojarzy mi się trochę z „The Endless
River”. Na pewno jest to spowodowane w dużej mierze smutkiem z powodu faktu, że
Pink Floyd już niczego więcej nie wyda. Album rozpoczyna miła dla ucha
kompozycja – „5 A.M”. Pierwszy kawałek na płycie jest niesamowicie wzruszający,
romantyczny i brzmi trochę jak soundtrack do filmu. Po paru sekundach możemy
rozpoznać, że to typowy David Gilmour. Pod dwójką mamy tytułowy numer. Utwór
oprócz kapitalnego wokalu zawiera świetne chórki. Bardzo dobrze wypada również
bas, a do tego otrzymujemy także niezłą solówkę. Genialnie brzmi „Faces of
Stone”. Według mnie to jedna z najlepszych piosenek artysty z Cambridge. Piękny
dźwięk instrumentów klawiszowych, cudowna akustyczna gitara i po prostu ładny
wokal sprawiają, że mimo smutnego tonu propozycja od razu mi się podoba. Trochę
słabszy jest „A Boat Lies Waiting”. Klawisze nie są już tutaj tak fantastyczne,
a chórek, według mnie, niepotrzebny. W „Dancing Right in Front of Me” ciekawego
klimatu dodaje kontrabas. Pochwalić trzeba też świetne przejścia w tym kawałku.
Za utwór szósty trzeba pochwalić… Polaka! A to dlatego, że orkiestracją na
„Rattle That Lock” zajął się nasz wybitny kompozytor i producent – Zbigniew
Preisner. W „In Any Tongue” najlepiej słychać jego pracę. Na pianinie świetnie
gra młody Gabriel Gilmour. Wyróżnić trzeba także pięknie zaaranżowane refrenowe
wejścia i najlepszą solówkę gitarową na płycie. Po tak znakomitym fragmencie
trochę gorzej słucha się „Beauty”. Jednak to też jest dobry numer. Gitarowy
wstęp, kolejne miłe dźwięki pianina i harmonijka dodają uroku tej kompozycji.
„The Girl in the Yellow Dress” to propozycja, słuchając której możemy cofnąć
się o co najmniej 70 lat. Były Floyd pokazał, że potrafi nagrywać również
jazzowe piosenki. Najlepiej zdecydowanie wypada tu saksofon . W „Today”
spodobał mi się tylko bas. Chórki na wstępie są trochę przesadzone i kompletnie
nie pasują do tego utworu. Wydawnictwo zamyka „And Then…”. Koniec jest równie
romantyczny jak początek. Legendarny muzyk kolejny raz prezentuje nam swoje
ogromne gitarowe umiejętności.
Po każdym z dotychczasowych albumów Davida Gilmoura
odczuwałem niedosyt, że jednak nie wszystko jest w nich tak fantastyczne jak u
Floydów. Teraz takiego uczucia nie ma. Płyty słuchało mi się bardzo dobrze i niezmiernie
się cieszę, że po zakończeniu przygody z jednym z największych zespołów wszech
czasów Gilmour kontynuuje działalność muzyczną. Z niecierpliwością czekam na
jego kolejne dzieła, chociaż pewnie potrwa to kilka lat.
OCENA: 8,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz