Led Zeppelin to kapela, o której było głośno zarówno przez
muzykę, jak i przez awantury. Głównie w hotelach Brytyjczycy pozostawiali po
sobie spory bałagan. Krążyły nawet plotki, że muzycy z Londynu dewastowali
każde miejsce, w którym tylko się pojawiali. Jednak przy muzyce, jaką tworzyli,
mogli robić wszystko. Byli po prostu genialni.
Nie twierdzę, że czwarta płyta Led Zeppelin to ich najlepszy
krążek. Przynajmniej trzy albumy w dyskografii legendarnego zespołu można by
uznać za najlepsze. Artyści nie nazwali tego wydawnictwa, więc z automatu
przyjęła się nazwa „Led Zeppelin IV”. Fani bardzo często używają również nazwy
„Four Symbols”(ze względu na umieszczone na nim znaki członków zespołu)
Wybrałem beztytułowe dzieło, ponieważ po prostu najczęściej je sobie włączam. „Black Dog” to kapitalne granie od samego
początku. Niesamowity, szalony Plant i morderczy riff Page’a sprawiają, że
płyta na samym wstępie staje się genialna. W „Rock and Roll” słyszymy
czyściutki rock and roll i w zasadzie nie trzeba nic dodawać. Fantastycznie
brzmi perkusja Johna Bonhama plus kolejny popis Planta. Pierwszą balladą na
„LZIV” jest „The Battle of Evermore”. W tekście możemy znaleźć mnóstwo powiązań
z kultowym Władcą Pierścieni. Ten kawałek zawsze przypomina mi dzieciństwo. Nie
chce się powtarzać, ale znowu bajeczny Robert Plant. Pod czwórką najlepszy
utwór w historii. Propozycja perfekcyjna. Cichy wstęp, stopniowanie napięcie,
idealny rytm wystukiwany przez Bonhama. Można wyliczać w nieskończoność.
Cudownie brzmi solo Jimmy’ ego na gitarze wielogryfowej. Mnóstwo ludzi kupiło
„LZIV” tylko dla tego numeru. Bajeczna kompozycja z niesamowitym zakończeniem.
W „Misty Mountain Pop” mamy z kolei nawiązania do Hobbita. Znakomicie na
klawiszach prezentuje się John Paul Jones. W „Four Sticks” Bonham przechodzi
samego siebie. Gra czterema pałeczkami wcale niełatwy utwór. Kompletnie
nieprzewidywalna propozycja nawet po kilkunastu przesłuchaniach. Na czwórce
znajdziemy również coś ciekawego dla hippisów. „Going to California” zawsze
urzekał swoją lekkością. Płytę zamyka bluesowy „When the Levee Breaks”. Znów na
przód wychodzi perkusista. Po odtworzeniu numeru tego typu zawsze wraca tęsknota
za starym dobrym Bonhamem. Po prostu piękny kawał muzyki.
Zakończyliśmy podróż z najważniejszym dla mnie krążkiem Zeppelinów. Kolejny album, którego mogę słuchać w nieskończoność. Nie da się
wybrać najlepszego zespołu wszech czasów, ale w moim zestawieniu Led Zeppelin
na pewno byliby w pierwszej trójce. Szkoda, że pograli dla nas tylko dwanaście
lat.
Dla mnie muzyka Led Zeppelin to coś, co wzbudza dreszczyk emocji. Ale to brzmi banalnie. Ta muzyka, to coś więcej. Coś, co pozwala mi oderwać się od zła tego świata i jego ułomności. Brzmienie doprowadzone do perfekcji. Słucham tych utworów ponad 30 lat i nie mam dosyć. Nie chcę lokować, który jest najlepszy, a który najgorszy. Każdy ma swoje ulubione typy. Jednak Kaszmir jest czymś fenomenalnym. Pozdrawiam. Robert
OdpowiedzUsuń