W zestawieniu tegorocznych recenzji nie mogło zabraknąć
również polskiej płyty, która wywołała największe poruszenie poza granicami
naszego kraju. Z pewnością nie zdziwię większości z Was, jeśli napiszę, że w
tym roku jest to "I Loved Your at Your Darkest" grupy Behemoth.
Gdyńska kapela ma już tak pewną pozycje na blackmetalowej
scenie, że niezależnie czego by nie wydała to i tak odniosłaby sukces
sprzedażowy. 149, 55, 34 - to miejsca ostatnich płyt Behemotha na liście
Bilboardu - zestawienia przedstawiającego 200 najlepiej sprzedających się płyt
w Stanach Zjednoczonych. Takimi osiągnięciami nie może się pochwalić żaden
Polski zespół. Mimo tego, muzycy tworząc "ILYAYD" stanęli przed innego rodzaju
wyzwaniem. Zależało im na udowodnieniu tego, że potrafią nagrać kolejny tak
świetny krążek jak poprzedni "The Satanist", który został okrzyknięty
przez wielu krytyków największym dziełem w historii grupy.
Po pierwszych odsłuchach tegorocznego dzieła Behemotha można
odnieść wrażenie, że artyści brną dalej w rejony, które zwiedzali na poprzednim
wydawnictwie. Z perspektywy czasu muszę jednak stwierdzić, że to dwie zupełnie
inne płyty. Przede wszystkim najnowszy album cechuje się znacznie mniejszą surowością
niż poprzednik. Muzycy grają różnorodniej niż na „The Satanist”, a sam „ILYAYD”
jest bardziej zróżnicowany. Przykładem na to może być chociażby otwierający „Solve”.
To zaśpiewane przez dzieci intro wprowadza nas na chwilę w folkowe i ludowe
klimaty. W tle możemy jednak usłyszeć rozgrzewające się gitary, które
utwierdzają w przekonaniu, że na długo w tych spokojnych rejonach nie zabawimy.
„Wolves ov Siberia” od samego początku atakuje chłodem dudniącej perkusji i galopujących
gitar. Jest to jednak jeden z tych numerów Behemotha, w których napięcie
mogłoby zostać lepiej zbudowane. Muzycy przygniatają nas od pierwszych sekund,
a potem kawałek jakby się rozmywa i nie zostaje na długo w pamięci. W „God=Dog”,
za sprawą chóru dziecięcego, w pewien sposób wracamy do klimatu z pierwszego
utworu. Trzeba jednak przyznać, że ten numer po prostu należy do Adama
Darskiego. Nergal brzmi tak, jakby był na skraju szaleństwa. Jego kolejne
świetnie zaśpiewane partię budują niesamowitą monumentalność kompozycji i doprowadzają
ją aż do solówki gitarowej. Ciekawie zbudowany jest również „Ecclesia Diabolica
Catholica”. Mamy w nim zarówno cięższe, jak i znacznie lżejsze, bardziej
przebojowe fragmenty. Do tego dochodzi jeszcze interesujący fragment
akustyczny, który przechodzi w część utworu wykonaną z orkiestrą. Niezwykle
mocnym elementem „ILYAYD” jest perkusja. Inferno zaznacza swoją obecność na
płycie jeszcze wyraźniej niż zwykle. Robi to chociażby w wolniejszym, momentami
wręcz snującym się „Bartzabel”. Ten kawałek to również kolejna „huśtawka
wokalna” Nergala. Wokalista momentami atakuje ostrym growlingiem, a czasem
śpiewa tak, jak członek bardziej rockowego niż blackmetalowego zespołu.
Podniosły charakter płyty lekko zaburzają następne dwa utwory.
„If Crucifixtion Was Not Enough” i „Angelvs XIII” to propozycje bardzo klasyczne,
stroniące od udziwnień, które są zdecydowaną wartością dodaną i cechą
charakterystyczną dla nowego wydawnictwa. Z drugiej strony to chyba dwie
najpotężniejsze, najbardziej przygniatające kompozycje na płycie, które z
pewnością spodobają się wielbicielom „The Apostasy” czy „Evangelion”. Numerem, który
w przyszłości będzie się nam kojarzył z jedenastym studyjnym krążkiem gdyńskiej
kapeli jest natomiast „Sabbath Matter”. „ILYAYD” jest przepełniony bowiem
różnymi chórkami, które właśnie w ósmym kawałku przyjmują najdziwniejszą
postać. Na prawdziwy deser należy jednak czekać do „Havohej Pantocrator”. Mamy
w nim zdecydowanie najlepiej zbudowane napięcie na całej płycie. Przez kilka
minut monumentalnych, owianych patosem dźwięków czekamy aż muzycy zadadzą cios.
Gdy w końcu to się dzieje, wręcz zatapiamy się w genialnych gitarach i
szalejącej perkusji. Po tak przejmującym kawałku muzycy serwują nam „Rom 5:8”,
który zdaje się udowadniać jak Behemoth jest niesamowicie ze sobą zgrany. W tym
utworze nikt nie wychodzi przed szereg, wszystko ze sobą współgra i jest
zwyczajnie spójne, mimo wielu trudnych, rozbudowanych partii. Zakończenie płyty
to z jednej strony agresywny, mroźny (szczególnie w końcówce) „We Are the Next
1000 Years” oraz wyciszony i stonowany instrumentalny „Coagvla”. To dwa utwory
świetnie definiujące najnowsze wydawnictwo. Jest potężnie jak zwykle, ale po
nowemu – z wieloma urozmaiceniami wzbogacającymi wachlarz zagrań Behemotha.
Obok „ILYAYD”, tak jak obok większości płyt Behemotha,
trudno przejść obojętnie. Muzycy utrzymują poziom, dzięki któremu podbili rynek
zagraniczny już kilkanaście lat temu. Co ważniejsze jednak, gdynianie nie
trzymają się kurczowo tego, co ten sukces im przyniosło. Ich jedenasty album
jest pełen nowych rozwiązań, które potwierdzają, że mimo tak sporego dorobku,
muzycy wciąż mogą brzmieć świeżo i najzwyczajniej w świecie niepowtarzalnie.
OCENA: 8/10
Piękne!
OdpowiedzUsuń