Z zespołem Florence + The Machine zawsze miałem pewien
problem. Słuchając ich płyt miło spędzałem czas, a niektóre utwory nieraz
zapadały mi na dłużej w pamięć. Jednakże zawsze towarzyszyło mi uczucie, że
słucham jednego z najbardziej przecenianych zespołów w ostatnich latach.
Najlepszym sposobem na wyrobienie sobie zdania wydało mi się więc dokładne
zgłębienie, przeanalizowanie i zrecenzowanie któregoś z krążków formacji z
Londynu. Z pomocą przyszła sama Florence, która niedawno wypuściła swój czwarty
album.
Najnowszy krążek „High as Hope” to płyta, przy której
Florence Welch towarzyszyły zupełnie inne emocje niż przy „How Big, How Blue,
How Beautiful”. Przede wszystkim udało jej się zerwać z nałogiem alkoholowym i
uporządkować sobie sprawy w życiu prywatnym. „Jeździłam do studia na rowerze, wracałam do domu, sama sobie gotowałam,
wiodłam spokojne życie i dużo czytałam” – mówiła Florence przed premierą
płyty. Artystka dodawała też, że czuła się bardziej kreatywna niż kiedykolwiek.
Nowy album rozpoczyna się od dość ciekawie rozbudowanego „June”. Utwór można
podzielić na pierwszą, bardziej delikatną część oraz drugą, która jest zarazem
żywsza jak i ciekawsza i to głównie dzięki niej pozostaje po tym kawałku
pozytywne wrażenie. Oczywiście od samego początku na pierwszym planie mamy budujący
nastrój mezzosopran wokalistki z Londynu. „Hunger” jest jednym z singli, które
mogliśmy poznać przed premierą czwartego wydawnictwa. To z kolei typowa,
trzyminutowa radiówka. Wokal jest tutaj zdecydowanie bardziej przebojowy, ale
mi bardziej do gustu przypada głos Florence z otwierającego numeru. „South
London Forever” może nas zwieść swoim minimalistycznym początkiem. W kolejnych
minutach kompozycja ładnie się rozwija. Pojawia się fajna sekcja perkusyjna, a
do tego powoli dochodzą instrumenty dęte, które najlepiej brzmią w finałowej części
utworu. „Big God” jest pokazem umiejętności liderki formacji. Welch argumentuje,
że potrafi świetnie wyciągać górne dźwięki. Poza niezłym głosem nie ma tu
jednak niczego szczególnego.
Tak jak w czwartym kawałku, nic wielkiego nie
dzieje się w następnej propozycji. W „Sky Full of Song” również można znaleźć
plusy (tutaj ewidentnie są to smyczki), ale to za mało by numer bardziej wbił
się w pamięć. W „Grace” Florence opowiada o swoim dzieciństwie oraz utarczkach
z siostrą. Piosenka to swoiste przeprosiny dla tytułowej bohaterki. Jest bardzo
emocjonalnie ze świetnymi klawiszami w refrenie. Jeden z najlepszych fragmentów
krążka. Mieszane uczucia towarzyszyły mi przy odsłuchiwaniu „Patricia”. Tutaj z
kolei mamy opowieść o wielkiej inspiracji – Patti Smith. Najpierw jest żywiej i
kiedy wydaje się, że Florence wypuściła kawałek do porządnej zabawy na
koncertach, wszystko nagle zwalnia i ponownie przenosimy się w delikatne
klimaty. Wyróżniająca się kompozycja to „100 Years”. Tu z kolei można być
właściwie pewnym, że numer sprawdzi się na żywo. Mamy ciekawe, dynamiczne tempo
oraz bardzo ciekawy saksofon Kamasi Washingtona. „The End of Love” rozpoczyna
się od instrumentalnego wstępu. Momentami można poczuć się jak na koncercie w
filharmonii. Gdy wydaje się, że tak będzie przez cały kawałek, po chwili
dochodzą niezłe klawisze i jeden z najlepszych wokali na płycie, które
dodatkowo urozmaicają numer. Bardzo prywatnie znów jest w ostatnim „No Choir”.
Ponownie przed wszystkimi zdecydowanie jest Florence. Reszta brzmi jedynie jak
dodatek.
Florence napisała płytę będąc zupełnie w innych emocjach,
ale zdecydowanie zachowując styl ze swoich poprzednich wydawnictw. Artystka
trzyma się tego co pozwoliło jej osiągnąć wielki sukces na międzynarodowej
scenie. Tekstowo jest nieźle, muzycznie również, chociaż tych bardziej
rozbudowanych kompozycji mogłoby być trochę więcej. To solidna płyta, która
fanom brytyjskiej formacji na pewno przypadnie do gustu.
OCENA: 7.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz