środa, 8 sierpnia 2018

Relacja z koncertu Judas Priest na Pol'and Rock' Festival (3.08.2018)


Historia mojego pierwszego wyjazdu na kostrzyński festiwal jest bardzo długa. W ostatnich latach, pod koniec lipca zawsze wahałem się czy może jednak w końcu nie spróbować przejechać te nieco ponad 100 kilometrów i wspólnie z mnóstwem ludzi przeżyć ten ponoć „najlepszy festiwal świata”. Za każdym razem jednak nie byłem do końca przekonany. Wydawać by się mogło, że jak już nie pojechałem na Woodstock to na Pol’and' Rock tym bardziej nie powinienem. Tymczasem line-up oraz znajomi przekonali mnie w tym roku tak bardzo, że w końcu spakowałem się i wyruszyłem, w jak się później okazało, jedną z najbardziej ekscytujących podróży w moim życiu.


Pierwsze co pomyślałem gdy dotarłem na teren festiwalu to „O jeny, ile tu jest ludzi”. Tak, ludzi było mnóstwo. Ludzi przeróżnych. W rozmaitych fryzurach, kreacjach, w każdym wieku. Od każdego właściwie przez cały czas biła wielka miłość. Ludzie śpiewali, tańczyli i bawili się na każdym kroku. Przytulających się można było spotkać co kilka metrów. Na polu namiotowym również było serdecznie. Ludzie często oddawali sobie końcówki jedzenia, bądź picia które im zostało. W tych okolicznościach problemem nie była nawet higiena, o której zawsze się mówi, że na tym festiwalu jest na tragicznym poziomie. Ze swojego doświadczenia mogę powiedzieć, że jeśli ktoś chce, to o higienę będzie umiał zadbać nawet i w takim miejscu. Jedynym problemem był właściwie wielki upał, który uniemożliwiał spanie po godzinie ósmej. Z czasem jednak dało się do tego przyzwyczaić, a w godzinach koncertów najważniejszych wykonawców pogoda była już do zaakceptowania.

Tylko tyle napisałem o samym festiwalu, bo tak naprawdę trudno go opisać słowami. Jego trzeba po prostu przeżyć. Przejdę teraz do relacji z koncertu największej gwiazdy, dzięki której w ogóle na Pol’and Rocku się pojawiłem. Judas Priest zawitali do Polski po bardzo krótkiej przerwie jak na zespół tak wielkiego formatu. Na koncert byłem bardzo pozytywnie nastawiony głównie przez pryzmat tego, że bardzo spodobało mi się najnowsze wydawnictwo Priestów. „Firepower” wciąż jest odtwarzany przeze mnie dość często i myślę, że przez długi czas to się nie zmieni. Na początek muzycy zaserwowali jednak coś nie swojego, jednak i tak przez wszystkich doskonale znanego. Odtworzony „War Pigs” grupy Black Sabbath rozgrzał tłumnie zgromadzoną publiczność i zasygnalizował, że nudno tego wieczora w Kostrzynie nad Odrą na pewno nie będzie. Po chwili muzycy zagrali tytułowy kawałek z najnowszej płyty. Utwór został wzbogacony o ciekawe intro, ale poza tym został odegrany właściwie identycznie jak w wersji studyjnej. Następnie przenieśliśmy się do starszych czasów. O ile o „Grinder” można powiedzieć właściwie tylko tyle, że wciąż potrafi on wywołać wielką radość wśród publiczności, tak nad „Sinner” wypada się na chwilę zatrzymać. Kapela świetnie rozbudowała tę, już i tak dość długą, kompozycję. Przede wszystkim została ona wzbogacona o kapitalne solówki, które żywiołowo prezentował Richie Faulkner. Nie zabrakło oczywiście skoków, wyprostowywania i wymachiwania gitarą na wszystkie strony.

Powrót do numerów z osiemnastego studyjnego krążka grupy miał miejsce chwilę później. Szczerze mówiąc, w „Lightning Strike” wyczuwałem większy potencjał koncertowy. Można było z nim zrobić to co z „Sinner”, a więc trochę wydłużyć i w niektórych miejscach rozbudować. Szaleństwo pod sceną i dobrych kilkadziesiąt metrów dalej zapanowało po znakomicie wykonanych numerach z lat osiemdziesiątych, a więc „Turbo Lover” i „Freewheel Burning”. Ostudził je trochę wstęp do utworu, na który ja najbardziej tego dnia czekałem. Klawiszowy „Guardians” może i trochę nie pasuje do wizerunku Judas Priest, ale trudno się nie zgodzić z tym, że przed „Rising from Ruins” buduje niesamowitą atmosferę. Wspomniany przed chwilą utwór bezsprzecznie może pretendować do miana największych hitów, jakie brytyjski zespół popełnił w ostatnim czasie. Nie mogło zabraknąć oczywiście motocykla, na którym przed „Hell Bent for Leather” wyjechał Rob Halford. Wokalista co chwilę pokazywał, że wciąż znajduje się w kapitalnej formie i potrafi robić na scenie niepowtarzalne show. Na koniec przyszedł czas na największe hity. Gdy perkusista Scott Travis zapytał co fani chcą teraz usłyszeć głosy były podzielone. Z jednej strony było słychać „Painkiller”, a z drugiej „Breaking the Law”. Kapela zagrała oczywiście obie propozycje. Nikogo z pewnością nie zdziwi jak napiszę, że te numery zostały odśpiewane przez słuchaczy najgłośniej. Na zakończenie muzycy zaprezentowali swój inny klasyk, który idealnie pasował jako zakończenie koncertu – „Living After Midnight”. Jedynym minusem było to, że muzycy nie zdecydowali się wyjść do fanów na bis. 15 kawałków to jednak, jak na festiwalowe realia, i tak dość sporo. Zdziwiło mnie to, że z najnowszego krążka zostały zaprezentowane zaledwie trzy kompozycje, ale patrząc na koncert w Katowicach, muzycy z Birmingham mają po prostu taki pomysł na tę trasę.

Podsumowując, Pol’and' Rock 2018 zapamiętam już chyba na zawsze. Moje wszystkie obawy zostały rozwiane właściwie błyskawicznie, a cały festiwal właściwie w każdym aspekcie przerósł moje oczekiwania. To miejsce niepowtarzalne, z którego nie chce się wyjeżdżać, bo jest w nim tak dobrze. Od lat, od zaprawionych „Woodstockowiczów” można usłyszeć popularne zdanie, że „Na Woodstock jedzie się tylko raz, potem już się tylko wraca, do domu”. Ja już dziś wiem, że na pewno będę wracał.



6 komentarzy:

  1. "Jedynym minusem było to, że muzycy nie zdecydowali się wyjść do fanów na bis."

    No niestety, widać brednie Owsiaka spowodowane urażonym ego działają na ludzi.
    Bisy owszem, były. Zagrali trzy numery z Glennem Tiptonem -legendarnym gitarzystą, który choruje na Parkinsona i obecnie często nie pojawia się na scenie w ogóle. W Katowicach go na przykład zabrakło. Kostrzyn został wyróżniony i Glenn wyszedł, ale autor tekstu nie poświęcił mu nawet jednego zdania, więc chyba nie wie, kim jest ten człowiek.
    A co by mieli grać na jakiś dodatkowy bis? Z Andym Sneapem, chwilowym gitarzystą, który nauczył się do tej pory jedynie kilkunastu kompozycji granych na Firepower Tour? Running Wild? Some Heads Are Gonna Roll? Angel? Niepoważne i nierealne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale mogli słyszeć o tym że jest tradycja robienia zdjęcia z tłumem. Nie robiąc sobie jego zachowali siesię tak jakby chcieli się wywyższyć

      Usuń
    2. Zrobili sobie zdjęcie z tłumem, polecam zerknąć na ich Instagrama.

      Usuń
  2. Faktycznie, źle to ująłem. Powinienem doprecyzować, że bis był, ale muzycy zagrali go będąc już na scenie, a nie wracając na scenę. Można było zagrać wcześniej cokolwiek, chociażby "Children of the Sun" z nowego albumu, który na koncercie sprawdziłby się świetnie, a potem zagrać dodatkowe bisy. Co do Glenna to fakt, o jego krótkim epizodzie mogłem wspomnieć, ale nie byłem na koncercie w Katowicach i przez to być może nie zauważyłem takiego kontrastu. Jeśli Ty byłeś/byłaś możesz wypowiedzieć się na temat nagłośnienia na obu koncertach, bo sporo osób w tłumie mówiło, że w Kostrzynie było znacznie lepiej niż w Katowicach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żeby zagrać Children Of The Sun, to najpierw trzeba umieć je grać. Ciężko, by z gitarzystą zwerbowanym 2 tygodnie przed trasą opracować tak szybko tyle numerów, jeśli mieliby grać coś ekstra, to najprędzej No Surrender, które zagrano kilka dni temu w Holandii. Ale ten numer grają głównie z Tiptonem, Sneap gra tam w tle. Dostali rozpiskę czasową i się jej trzymali. Gdyby wiedzieli, że na festiwalu jest zwyczaj wywoływania zespołu na scenę na dodatkowy bis, to pewnie w jego ramie zagrano by Living After Midnight. Niestety zespoły takiej rangi jak Priest nie mogą sobie pozwolić na zmiany w tym miejscu setlisty, wszystko jest zgrane z odpowiednimi dodatkami (np. gra świateł czy animacje), a na bis nie ma szansy zagrać czegokolwiek poza jakimś bardzo znanym numerem. O ile się nie mylę, jedyna sytuacja w której wyszli na spontaniczny bis miała miejsce w 2008 roku.
      Nie było mnie w Kostrzynie. W Katowicach nagłośnienie w pierwszym rzędzie pod Sneapem było bardzo dobre, w Budapeszcie pod Halfordem trzeba było mieć zatyczki do uszu, by nie stracić słuchu. Jak się je miało, to na luzie można było usłyszeć każde śpiewane słowo. W Kostrzynie problemu z głośnością chyba nie było, bo gra na otwartej przestrzeni to jednak inna bajka.

      Usuń
  3. chciałam się na nich wybrać.. ale nie wyszło

    OdpowiedzUsuń