Większość z Was, czytających tego bloga od dłuższego czasu z
całą pewnością wie jakiego koncertu konkretnie będzie dotyczył ten post. Jadąc
na festiwal myślałem, że skupię się tylko i wyłącznie na występie Arctic
Monkeys i tylko wspomnę kto wystąpił przed nimi. Po wielkim show, jakie zaprezentowali
artyści poprzedzający „Małpy”, nie mogę jednak nie poświęcić im chociażby kilku
zdań.
Sporą publiczność przed główną sceną już kilka minut po
godzinie 18 zgromadził Noel Gallagher. Wśród słuchaczy oczywiście nie brakowało
klasycznych uszczypliwych okrzyków typu „We want Liam” bądź „Glory, Glory Man
United” (Noel na koncertach wywiesza flagę Manchesteru City). Najzagorzalsi
fani artysty bardzo dobrze bawili się już od pierwszych numerów wykonywanych na
koncercie. Reszta jednak „Fort Knox”, „It’s a Beautiful World” czy „Dream On”
spędziła na rozmowach ze znajomymi i oczekiwaniu na największe szlagiery grupy
Oasis. Największe poruszenie wywołał oczywiście najgłośniej odśpiewany przez
wszystkich „Wonderwall”, a więc kawałek, który przez część Brytyjczyków
uznawany jest za drugi hymn Wielkiej Brytanii. Sporą niespodzianką był przebój
zagrany na koniec. Gallagher postanowił sięgnąć trochę w przeszłość i zagrać…
„All You Need is Love” Beatlesów. Równo o 20 swój spektakl, choć to zdecydowanie za mało
powiedziane, zaczął Nick Cave. Artysta od samego początku w ogóle nie sprawiał
wrażenia, że może mieć już 60 lat. Niesamowity był przede wszystkim jego
kontakt z fanami, z którymi co chwilę rozmawiał i wciągał ich na scenę. Emocje
rosły w miarę wykonywania kolejnych utworów, ale można powiedzieć, że
szaleństwo trwało od pierwszej do ostatniej sekundy koncertu. Nick rozpoczął od
kompozycji „Jesus Alone”, przeszedł przez „From Her to Eternity”, „Into My Arms”,
fantastycznie wykonany „The Weeping Song” i zakończył w ogóle nieplanowanym do
zagrania wcześniej numerem „Rings of Saturn”. Emocji przed środowym headlinerem
nie było trzeba zatem już w żaden sposób rozbudzać.
Około godziny 22 pod sceną były już wielkie tłumy. Na samym
koncercie sporo ludzi stało także do sto metrów od Orange Main Stage, więc
widać, że Polscy fani bardzo stęsknili się za chłopakami z Sheffield, których w
naszym kraju nie było 5 lat. „Małpy” jak to na gwiazdorów przystało swój
koncert rozpoczęły z kilkuminutowym opóźnieniem. Zaczęło się od
charakterystycznego odliczania z utworu „For Out of Five”. Scena z napisem „Monkeys”
migotała na czerwono, a po chwili pojawili się na niej artyści z Alexem
Turnerem na czele. Szczególnie pamiętny będzie dla mnie moment wyświetlenia
frontmana Arctic Monkeys na telebimie, bo wtedy zacząłem się zastanawiać czy
dziewczyny zgromadzone na koncercie kiedyś przestaną piszczeć. Po wykonaniu
największego hitu z „Tranquility Base Hotel and Casino” przyszedł czas na kilka
bardziej żywiołowych kawałków. Furorę zrobiły „Brianstorm” i świetnie zagrany „Crying
Lightning”. Całkiem nieźle wypadł również jedyny kawałek z płyty „Suck It and
See”, a więc „Don’t Sit Down Cause I’ ve Moved Your Chair”. Kompletnym
zaskoczeniem, a zarazem najlepszym fragmentem koncertu było dla mnie zagranie
świetnej wersji „Teddy Picker”, w której Alex wykonał kapitalną gitarową
solówkę. Nie zabrakło także innych propozycji z płyty „Favourite Worst
Nightmare”, z których najciekawiej wypadł „505”.
Po kilku szlagierach artyści
postanowili wrócić do najnowszego albumu. Za sprawą filetowych i zielonych
efektów świetlnych kapitalnie wyglądało wykonanie kompozycji tytułowej.
Utwierdziłem się wtedy także w przekonaniu, że zwykły głos Alexa brzmi dużo
lepiej niż ten lekko przekombinowany w wersji studyjnej. Z szóstego krążka
później pojawiły się jeszcze odegrane kolejno „One Point Perspective” oraz „American
Sports”. Największy entuzjazm u fanów wywołały oczywiście hity z „AM”, a
więc „Do I Wanna Know”, „Why’d You Only Call Me When You’ re High” oraz „Knee
Socks”, które artyści rozpoczęli ciekawym intro. Wielki szał był również przed
bisami, bo wtedy odegrane zostały „Pretty Visitors”, z kapitalną perkusją Matta,
oraz najważniejszy przebój z debiutanckiego albumu – „I Bet You Look Good on
the Dancefloor”. Po długim oczekiwaniu na powrót muzyków na scenę, Arctic
Monkeys zagrali na deser delikatny „Star Treatment” oraz wykonane w szaleńczym
tempie „Arabella” i „RU Mine”. Szczególnie ten drugi numer wywołał wśród
publiczności wielką radość, bo z tego co słyszałem to niektórzy prosili o ten
kawałek od samego początku występu.
Drugi koncert Arctic Monkeys był dla mnie równie wielkim
przeżyciem co ten pierwszy przed czterema laty w Berlinie. Przyczepić się można
jedynie do tego, że Alex mało współpracował z publicznością, ale na koncertach „Małp”
raczej wychodzenia do fanów nigdy nie było. Myślę, że setlista
usatysfakcjonowała każdego, bo oprócz promocji nowego albumu, Brytyjczycy znaleźli
czas na kawałki z wszystkich swoich poprzednich krążków. Na twarzach fanów
widać było ogromne poruszenie, a łzy lały się strumieniami. Miejmy nadzieję, że
AM nie będą kazali ponownie czekać na siebie tyle czasu, bo widać, że w naszym
kraju są po prostu uwielbiani.
PS. U mnie koncert wywołał takie emocje, że stwierdziłem, że
muszę pojechać na jeszcze jeden, więc prawdopodobnie za miesiąc wrzucę tutaj
krótką relację z Sziget Festiwalu w Budapeszcie.
Fragment "Four Out of Five":
Fragment "Tranquility Base Hotel and Casino":
Fragment "Four Out of Five":
Fragment "Tranquility Base Hotel and Casino":
Fotorelacja:
Relacja ciekawa ale popatrz na to że w na tych koncertach w Polsce fani też mało śpiewają i reagują. Ciężko winić Alexa za to że małą interackje z publicznością, która też nie jest jakaś żywa;
OdpowiedzUsuńMasz sporo racji. Dzisiaj widziałem video z Madrytu i tam widać, że fani śpiewają z zespołem praktycznie każdy utwór.
Usuń