W kolejnej części podróży z muzyką zespołu Iron Maiden czeka
nas bardzo ciekawa przygoda. Przygoda zdecydowanie wyjątkowa, bo jak inaczej
określić jedyne koncepcyjne wydawnictwo zespołu z Londynu. „Seventh Son of a
Seventh Son” to także, w mojej opinii, jedna z najbardziej niedocenianych płyt
w dorobku Żelaznej Dziewicy, która spokojnie mogłaby kandydować do miana
najlepszego albumu heavy metalowego. Zapraszam na spotkanie, którego głównym
motywem będzie liczba siedem.
No więc właśnie, ta siódemka na wydawnictwie zaprezentowanym
w 1988 roku pojawia nam się bardzo często. Wystarczy chociażby napisać, że
główną inspiracją siódmego wydawnictwa Iron Maiden jest książka autorstwa
Orsona Scotta Carda pt. „Siódmy Syn” i już możemy mieć dość tej „szczęśliwej
liczby”. „Seventh Son of a Seventh Son” to płyta, która sama w sobie jest
ogromną historią. Na albumie znajdujemy mnóstwo odniesień do literatury,
pojawia się także spora liczba życiowych prawd. Otwierający kawałek jest
jedynym utworem na płycie, którego nie napisał lider – Steve Harris. Początek
to przede wszystkim delikatny duet wokalu i gitary akustycznej. Po chwili
względnego spokoju muzycy wręczają nam kolejny bilet na jazdę bez trzymanki. Z
każdą następną minutą rozpędzamy się coraz mocniej i czujemy, że mamy do
czynienia z szaloną imprezą prowadzoną przez nikogo innego, jak artystów z Iron
Maiden. Plusy dla Michaela Kennyego za pracę na klawiszach oraz oczywiście dla
gitarzystów, którzy już na samym początku rozgrzewają nas do czerwoności.
Jeżeli ktoś uważa, że ciężki metal to tylko głośne granie i jęki brudnych
facetów to najlepszym kontrargumentem jest propozycja „Infinite Dreams”. Przy
słuchaniu tego numeru od razu może nasuwać się tylko jeden przymiotnik –piękny.
Druga kompozycja w kolejności jest idealna do słuchania z zamkniętymi oczami.
Muzycy rozpoczynają balladowo, ale później znakomicie budują ciężkość utworu.
Oprócz genialnego gitarowego grania i nastrojowego wokalu mamy także ciekawą
historię o osobie, które zastanawia się nad tym jak wygląda życie po śmierci. Największym
hitem z siódmego krążka okazał się dynamiczny „Can I Play with Madness”. Utwór
przyzwoity, aczkolwiek głównie przez oklepany refren, odbiegający poziomem od
swoich dwóch poprzedników. Po kilku przesłuchaniach słuchaczom niezakochanym w
Maidenach ta propozycja na pewno się znudzi. Pod czwóreczką ponownie, na
chwilę, wracamy do balladowych rytmów. Tu również jest przebojowo, ale kompozycja
jest mocno rozbudowana. Świetnie prezentuje się zwłaszcza Dickinson.
Arcydziełem na pewno należy określić utwór tytułowy. Prawie dziesięciominutowy
numer to kolejny niezwykle długi i zarazem niesamowicie piękny kawał sztuki od
Żelaznej Dziewicy. Propozycja ma mocne, wręcz mistyczne otwarcie. Po chwili
zaczyna się napędzać i nagle przechodzi w środkową, delikatniejszą część z
przemową Bruce’a. Końcówka to już czysta uczta dla fanów ostrego grania.
Zwieńczeniem dzieła jest cudowna solówka, która mogłaby lecieć zapętlona w
nieskończoność. Kapitalnie jest także w „The Prophecy”. To właśnie przez
umieszczenie obok siebie piątej i szóstej kompozycji można odczuć, że jest to
płyta, na której Harris, Smith i Murray zaprezentowali szczyt swoich
możliwości. Pozostali artyści pozwolili wyjść na główny plan basiście grupy
także w „The Clairvoyant”. „Seventh Son of a Seventh Son” kończy się mocnym
akcentem perkusisty –Nico McBraina, który na całym wydawnictwie starał się
szczególnie nie wyróżniać. Płyta może nie zamyka się cudem porównywalnym do „Rime
of the Ancient Mariner”, czy „Hallowed Be Thy Name”, ale spokojnie „Only the
Good Die Young” można uznać za udany przebój.
Lata osiemdziesiąte to zdecydowanie okres, w którym Iron
Maiden przejęli metalową scenę. Wybieranie jednego, najlepszego albumu to rzecz
praktycznie nie do zrobienia. Argumentem, który można podawać przy bronieniu
siódmego wydawnictwa, to na pewno to, że jest to najrówniejszy krążek w
historii grupy.
OCENA: 10/10
Dobrze się czyta twoje recenzje i fajnie popatrzeć na te stare jak pisałeś wcześniej. Widać że się rozwijasz w pisaniu
OdpowiedzUsuń