Ostatni, nienajlepszy album grupy Foo Fighters – „Sonic Highways”
pokazał, że zespołowi ewidentnie potrzebne są zmiany. Nie chodzi mi tu
oczywiście o zmiany personalne, a stylistyczne. Przed premierą dziewiątego
krążka Dave Grohl mówił, że na „Concrete and Gold” będziemy mogli usłyszeć
mieszankę takich zespołów jak The Beatles i Motorhead. Nietrudno się więc
domyślić, że po takich oświadczeniach płyta została przeze mnie przesłuchana
już kilka minut po oficjalnej premierze.
Zapowiedzi artystów z Foo Fighters zdecydowanie mnie
ucieszyły. W gatunku rocka, jaki prezentują muzycy z Seattle, zmiany po kilku wydawnictwach są
wręcz obowiązkowe. Nie oczekiwałem od grupy, że nagra drugi, fantastyczny „The
Colour and the Shape”, ale liczyłem na powiew świeżości w ich muzyce. Zaczyna
się obiecująco. „Concrete and Gold” otwiera rozbujane intro „T Shirt” z fajnym
uderzeniem w środkowej części. Następnie
płynnie przechodzimy do jednego z singlowych utworów. „Run” bardzo ciekawie się
rozwija. Po delikatniejszym wstępie mamy świetne gitary oraz niezwykle
agresywny, nawet jak na Foo Fighters, wokal. Największą zaletą kompozycji jest
to, że jest bardzo nieprzewidywalna. Dodatkowo artyści przypominają nam o tym,
że są jednym z zespołów, które najlepiej łączą przebojowość z ostrym graniem.
Na dużo więcej liczyłem od „Make it Right”. Po galopującym, dobrym perkusyjnie
wstępie propozycja jednak bardzo się rozłazi. Po paru przesłuchaniach szczególnie
irytujący staje się refren. Od samego początku urzekł mnie natomiast „The Sky
is a Neighborhood”, który rozpoczyna się powolnym, chórkowym wstępem. Potem dołączają
jednak porządne gitary, perkusja oraz świetny wokal. Zwłaszcza ten ostatni
element zasługuje na pochwałę. Jest dynamicznie i z mocnym uderzeniem, a więc
to, za co zawsze kochaliśmy Foo Fighters. Z mieszanką lekkiego rocka i metalu z
przedpremierowych zapowiedzi można skojarzyć „La Dee Da”, gdzie prym ponownie
wiedzie znakomity wokal. Trochę gorzej prezentuje się z kolei „Dirty Water”, który
brzmi tak, jakby został nagrany nie na tę płytę. Przez całe pięć minut czekamy aż w kawałku
wydarzy się coś niespodziewanego, ale taki przełomowy fragment nie nadchodzi. Najlepsze
krążki mocno przypomina „Arrows”. Siódmy numer spokojnie można by uznać za
wizytówkę zespołu. Mamy uderzenie gitar, charyzmę w wokalu i wyraźnie słyszalną
perkusję. „Happy Ever After (Zero Hour)” brzmi trochę jak poprawiona wersja
nieudanego „Dirty Water”. Ten rodzaj lekkości do Foo Fighters pasuje
zdecydowanie bardziej i z czasem do tej luźnej kompozycji można się przekonać. W
„Sunday Rain” od razu słyszymy wpływ grupy The Beatles. Zresztą ciężko tego
wpływu nie usłyszeć, gdy do perkusji gościnnie zasiadł tutaj wielki Paul McCartney.
Styl wielkiej czwórki z Liverpoolu fajnie łączy się z ostrzejszymi zagrywkami
członków FF. Na uwagę zasługuje jeszcze
utwór tytułowy. Jest trochę mroczniej i ciężej niż na poprzednich
propozycjach. Pod względem aranżacyjnym to zdecydowanie najlepszy fragment
albumu.
Mimo tego, że artyści z Seattle zaproponowali sporo nowości,
to po przesłuchaniu „Concrete and Gold” odczuwam pewien niedosyt. Na płycie
jest wiele wyraźnych przestojów. Najgorzej prezentują się „Dirty Water” i
kompletnie bezbarwny „The Line”, o którym nawet nie było warto wspominać w
recenzji. Na szczęście te gorsze momenty są skontrowane przez np. „Run” i „The
Sky is a Neighborhood”. Jest ciut lepiej niż na „Sonic Highways”, ale od Foo
Fighters i tak oczekuję znacznie więcej.
OCENA: 6.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz