wtorek, 29 sierpnia 2017

Sto dziewiętnasta recenzja: Queens of the Stone Age połączyli swoje poprzednie wydawnictwa

Po dynamicznych i zdecydowanie świetnych albumach „Rated R” oraz „Songs for the Deaf” muzycy zespołu Queens of the Stone Age zwrócili się w stronę trochę lżejszej alternatywy. Zmiana nastąpiła w 2007 roku. W delikatniejszych klimatach artystom również szło całkiem nieźle, bo, o ile „Era Vulgaris” można krytykować pod wieloma względami, tak „… Like Clockwork” należy uznać za dobry krążek. Najnowsze wydawnictwo Amerykanów wydaje się być zatem swoistym połączeniem stylów, które serwowali nam na poprzednich płytach.


Od wspomnianego we wstępie „Era Vulgaris” artyści każą nam dość długo czekać na swoje kolejne albumy. Jest to spowodowane coraz większą ilością projektów, w których uczestniczy lider grupy- Joshua Homme. W poprzednich latach wokaliście udało się spełnić swoje marzenie i nagrać genialną płytę z Iggym Popem. Niedawno koncertował również z cenioną grupą Eagles of Death Metal. Po poziomie najnowszego wydawnictwa Queens of the Stone Age wydaje się jednak, że o swoim pierworodnym dziecku nie zapomniał. Rozpoczynamy klimatem rodem z jakiegoś dobrego dreszczowca. Do uszu słuchacza docierają dźwięki przede wszystkim budzące niepokój. Po chwili utwór rozwija się w funkową propozycję z domieszkami porządnego rocka. Wszystko w stylu przywołującym na myśl Davida Bowiego. Pochwały za otwierające dzieło należą się gitarzystom. Josh, Troy, Dean i Michael trzymają poziom również w „The Way You Used to Do”. To przykład propozycji nawiązującej do wczesnych krążków grupy. W kawałku dedykowanym żonie dodatkowo świetną pracę wokalną wykonuje Homme. Trochę punkowo robi się w „Domesticated Animals”. Ponownie mamy mroczniejszy nastrój oraz dość agresywny tekst. Nie ma jednak za dużo polityki, od której zespół definitywnie się odcina. Podobać się może gra na perkusji Jona Theodore’a. W momencie gdy numer zaczyna nam się lekko nudzić dołączają instrumenty smyczkowe, które płynnie wprowadzają nas do kolejnego „Fortress”. No właśnie, czwóreczka to jeden z trzech delikatniejszych fragmentów albumu. Tutaj możemy mieć z kolei wspomnienia z poprzednimi płytami amerykańskiego bandu. Jest przede wszystkim lekko i przyjemnie.

 Łagodne dźwięki nie zostają z nami za długo. W „Head Like a Haunted House” dostajemy następną porcję rockowego szaleństwa. Muzycznie mamy jeszcze więcej punku niż w trzecim utworze. Znów duży plus dla gitar. „Un-Reborn Again” to kolejne, być może jeszcze silniejsze niż w pierwszym kawałku, wspomnienia z Davidem Bowiem. Oczywiście Davidem z jego najlepszych wydawnictw. Numer jest kapitalnie prowadzony przez wokal Joshuy. Mamy także świetny, mocno elektroniczny wstęp i piękne zakończenie. Z takimi przebojami QotSA mogliby zostać zauważeni nawet w okresie świetności największych rockowych ekip. Jedynym słabym momentem „Villains” jest „Hideaway”. Zawiera on wszystko to, co denerwowało mnie na ostatnich płytach zespołu. Jest bardzo delikatnie i bez wyrazu, z gorszą partią wokalną. Gorsze wrażenie zostaje po chwili zatarte przez wspaniałe riffy w „The Evil Has Landed”. Ósmy numer w kolejności to zdecydowanie wizytówka dobrego stoner rocka. Siódmy album Queens of the Stone Age kończy trzeci lżejszy przebój. Moim zdaniem to zdecydowanie najlepsza łagodna wersja Amerykanów. Kawałek jest mocno rozbudowany, a całość wieńczy bardzo dobre gitarowe solo.


Powrót QotSA po czterech latach to na pewno jedno z ważniejszych muzycznych wydarzeń 2017 roku. Po kilku przesłuchania „Villains” muszę przyznać, że z tego powrotu jestem w stu procentach zadowolony. Artyści połączyli swoje poprzednie płyty i poziomem nawiązali do wydawnictw z początku dwudziestego pierwszego wieku. Mocny kandydat do umieszczenia go na liście dziesięciu najlepszych wydawnictw tego roku. 
OCENA: 8,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz