Ostatnio, o Marilynie Mansonie, w mediach mogliśmy czytać
bardzo często. Nie było to jednak spowodowane tym, że na rynku muzycznym
pojawiło się jakieś jego nowe wydawnictwo. Była kłótnia z Justinem Bieberem,
były liczne wypadki na koncertach. Teraz, na szczęście, możemy zacząć dyskusję
na temat poziomu najnowszego „Heaven Upside Down”. Czy Brianowi Warnerowi udało
się stworzyć dzieło jeszcze lepsze od „The Pale Emperor”? Zapraszam na
spotkanie z najbardziej wyczekiwaną przeze mnie płytą tego roku.
Następcę Bladego Cesarza mieliśmy poznać już na walentynki.
Fani szukali 14 lutego płyty gdzie tylko się dało, ale bezskutecznie.
Amerykanin wytłumaczył się dopiero pół roku później tłumacząc, że gdyby wtedy
płyta faktycznie się ukazała, to nie byłoby na niej trzech najistotniejszych
utworów. Warner mówił także, że „Heaven Upside Down” będzie trochę przypominał
film, a ostatni utwór ma się kojarzyć z
napisami końcowymi. Zaczynamy utworem w klimacie bardzo starych płyt Marilyna
Mansona. „Revelation #12” to ogromna porcja industrialu oraz przebojowego
grania. Mamy oczywiście także świetną pracę na wokalu, która nie jest typowym „darciem
ryja”. Otwarcie niezłe, ale bez rewelacji. Niezwykle wciągająca jest druga
propozycja. „Tattooed in Reverse” ma zdecydowanie wolniejszy początek od
poprzednika, a całość jest dużo bardziej mroczna i elektroniczna. W podobnym
klimacie zostaje utrzymany „We Know Where You Fucking Live”. Jednak niestety
singlowy numer to najsłabszy moment wydawnictwa. Na pochwałę zasługuje
właściwie tylko perkusista. Utwór bardzo szybko się nudzi i, o dziwo jak na
singiel, brzmi trochę tak, jakby został wrzucony na płytę jako zapychacz. Po
trzecim kawałku następuje całkowita odmiana i Marilyn Manson serwuje utwór, w
którym zakochałem się praktycznie od pierwszej nutki. Przy pierwszym
odsłuchiwaniu „Say10” na pewno będziecie mieli ciarki na plecach. To
zdecydowanie jedna z najbardziej mrocznych propozycji w dorobku MM.
Rozpoczynamy od szeptów wokalisty rodem z horroru. Następnie mamy mocne
uderzenie gitar, bardzo zadziorny refren i świetne zakończenie. Kompozycja z
pewnością będzie obowiązkowym punktem koncertów amerykańskiej formacji.
„Kill4Me” od samego początku przypomina najlepszy fragment poprzedniej płyty
–„Third Day of a Sevend Day Binge”. Otwierają ciekawe gitary połączone z niezłą
elektroniką. Jednak jeżeli miałbym wybierać pomiędzy utworami z dwóch ostatnich
płyt to zdecydowałbym się na propozycje z „The Pale Emperor”. Najdłuższy na
płycie „Saturnalia” broni słów Mansona o tym, że między innymi bez tego utworu
płyta wyglądałaby zupełnie inaczej. To bezapelacyjnie najbardziej rozbudowany
numer na wydawnictwie. Warner bardzo tutaj eksperymentuje, ale ciągle pozostaje
w swoim stylu. Mamy dużo pomrukiwania oraz typowy ostry i demoniczny tekst.
Wspomnienie dawnych płyt mamy w „Je$u$ Cri$i$”. Świetnym zagraniem okazała się
przemiana numeru w środkowej części. Na siódmym kawałku znajduje się także
jedna z najlepszych partii wokalnych z całego krążka. Kolejnego faworyta z
„Heaven Upside Down” mam pod ósemką. „Blood Honey” pokazuje, że Marilyn Manson
potrafi nagrywać również ładne propozycje. Utwór brzmi jak stara dobra ballada
rockowa. Genialne jest potężne uderzenie gitar w końcowej części, które wyrywa
nas trochę z tego delikatniejszego klimatu. Zaskoczeniem dla wielu starych
fanów MM będzie na pewno kawałek tytułowy. Nigdy bym nie podejrzewał artysty z
Canton o nagranie czegoś w stylu Arctic Monkeys, a tu proszę. Eksperyment jak
najbardziej na plus, ciekaw jestem jak prezentowałaby się cała płyta Warnera w
klimacie indierockowym. Zamykający płytę „Threats of Romance” faktycznie mógłby
się pojawić na napisach końcowych całkiem niezłego filmu. Porywają w nim
znakomity gitarowy riff oraz świetnie dopełniający go fortepian.
„Heaven Upside Down” nie da się właściwie na żaden sposób
porównać z „The Pale Emperor”. To płyty całkowicie różne. Jedyną częścią
wspólną obu wydawnictw mogą być tylko teksty. Najnowsze wydawnictwo pokazuje,
że Marilyn Manson wciąż ma mnóstwo pomysłów na tworzenie porywającej i
intrygującej muzyki. Utwory są genialnie zaaranżowane i, mimo licznych nawiązań
do starszych albumów, bardzo nieprzewidywalne. Dziesiąty krążek Briana Warnera
nie porwał mnie tak bardzo jak Blady Cesarz, ale szczególnie za „Say10”, „Tattooed
in Reverse” i „Blood Honey” mogę przyznać mu wysoką notę.
OCENA: 8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz