poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Sto siedemnasta recenzja: David Bowie - Never Let Me Down (1987)

Na próżno szukać rzeszy osób, którym spodobał się album „Tonight”. David Bowie postanowił jednak, że nie będzie tym razem na siłę zmieniał swojego stylu. Przy tworzeniu „Never Let Me Down”, artyście ponownie towarzyszyły niezwykle silne i zdecydowanie nieprzyjemne emocje związane z wydarzeniami rodzinnymi. Ciekawostką jest, iż o siedemnastym wydawnictwie Brytyjczyka krytycy w większości nie wypowiadają się zbyt pochlebnie, ale Marek Niedźwiecki, legenda z radiowej Trójki, od lat twierdzi, że to jedna z jego ulubionych pozycji w dyskografii Bowiego. Jaka jest więc moja opinia na temat jedynego dziecka, za które wielki muzyk przeprosił swoich słuchaczy?


Do każdego kolejnego albumu David Bowie podchodził z mniejszymi lub większymi problemami. Przed wydaniem „Never Let Me Down” zmarł brat muzyka, a do tego longplay „Tonight” odniósł sukces jedynie w kwestii sprzedażowej. Pierwszy kawałek siedemnastego albumu nie wypada źle, ale też nie jest to dzieło, do których Brytyjczyk zdążył nas przyzwyczaić. Chórki w „Day in Day Out” prezentują się dobrze, ale do czasu. Wraz z kolejnymi minutami trwania utworu coraz bardziej przeszkadzają. Pozytywnie należy ocenić jednak wstawki z instrumentami dętymi. Jeżeli wracam do omawianego dzisiaj wydawnictwa to głównie za sprawą „Time Will Crawl”. Jest on szczególnie wyrazisty przez warstwę tekstową. Utwór opowiada o tragedii w Czarnobylu oraz przedstawia negatywne skutki przemysłu. To swoisty ewenement w dyskografii Bowiego także przez walory czysto muzyczne. David nigdy nie komponował tak ani przed ani po drugim numerze na „Never Let Me Down”. Mieszane uczucia mam zawsze przy odsłuchiwaniu „Beat of Your Drum”. Świetnie brzmi wstęp, w którym doskonale uzupełniają się bębny oraz wokal Brytyjczyka. Po chwili jednak kompozycja gaśnie i zaczyna nam się dłużyć. Wydaje się po prostu, że jest trochę niedopracowana. W tytułowym kawałku robotę robi przede wszystkim harmonijka. Głos Bowiego jest delikatny, momentami przesadzony i denerwujący, ale nie zamazuje on ogólnie pozytywnego wrażenia. Lekki powrót do przeszłości mamy w kolejnych dwóch propozycjach. Jednakże „Zeroes” i „Glass Spider” to dwa zdecydowanie różne numery. W tym pierwszym wyróżnić można właściwie tylko wstawkę gitarową natomiast drugi to obok „Time Will Crawl” najlepszy przebój na płycie. Mamy w nim trochę kosmicznych elementów oraz wyraźniejszą, porządną partię gitary. Poważny kryzys „Never Let Me Down” przeżywa na pozycjach siedem i osiem. Z „Shining Star (Makin’ My Love)” wprost wylewa się tandeta. Denerwuje przede wszystkim dziwaczna aranżacja. Na krótkiej liście nielubianych przeze mnie kompozycji Davida znalazłby się w czołówce. Na „New York’s in Love" jest już odrobinę lepiej, ale takich kompozycji na rynku jest mnóstwo i bardzo szybko można się nimi znudzić. Końcówka krążka jest bardziej rockowa. Co prawda nie są to utwory zrywające z siedzenia, ale gdyby wszystkie miały taki poziom to wyszedłby solidny album.


Końcówka lat osiemdziesiątych to raczej nie był okres świetności Davida Bowiego. „Tonight” oraz „Never Let Me Down” są płytami, z których raczej można wyciągać poszczególne perełki. Na pewno nie jest to wydawnictwo wysokich lotów, prawdopodobnie jedno z gorszych, jakie nagrał nasz legendarny artysta, ale i tak lepsze niż większość popowych produkcji, które wychodzą dzisiaj. 
OCENA: 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz