Udany powrót grupy Accept w 2010 roku był z pewnością dla
wielu fanów ciężkiego grania sporym zaskoczeniem. Szczególnie intrygować mogły dwie kwestie.
Pierwsza: w jaki sposób zespół zdołał nawiązać do swoich wybitnych płyt z lat
osiemdziesiątych po słabym wydawnictwie „Predator” oraz druga: jakim cudem
uczynili to bez swojej legendy – Udo Dirkschneidera. Od kilku lat muzycy tworzą
względnie podobne do siebie albumy, aczkolwiek są one nagrywane na takim
poziomie, że chyba nikt nie może narzekać tutaj na monotonię. W klimacie
„nowego starego” Accept miał być nagrany również „The Rise of Chaos”. Jakie są
rezultaty?
Przed premierą piętnastego krążka w niemieckiej grupie
doszło do kolejnych zdecydowanie istotnych zmian. Na stanowisku gitarzysty Hermana
Franka zastąpił Uwe Lulis. Perkusję po Stefanie Schwarzmannie przejął natomiast
Christopher Williams. Accept jednak nieraz pokazywał, że zmiany personalne nie
przeszkadzają im w tworzeniu świetnych dzieł. Nie inaczej jest na „The Rise of
Chaos”. Początek to prawdziwe, potężne uderzenie, które od razu przywodzi mi na
myśl ostatnią płytę grupy Anthrax. W „Die by the Sword” jest mrocznie, w typowym, heavymetalowym
stylu. Przez cały utwór świetnie prezentują się gitary, a szczególnie w ucho
wpada dynamiczna końcowa solówka. Dobry nastrój tworzą także lekko chóralne
fragmenty. Nowy perkusista swój szeroki wachlarz umiejętności pokazuje już w
drugim „Hole in the Head”. Christopher Williams oraz delikatniejszy Mark
Tornillo na wokalu prowadzą utwór w bardziej przebojowym kierunku. Gdyby nie
przesadzony pod tym kątem refren to nie byłoby się do czego przyczepić. Wspaniałą
koncertówką może się okazać tytułowy numer. Gitary śmigają w nim z zabójczym
tempem od samego początku i co najważniejsze, z każdą kolejną minuta grają
coraz lepiej. Końcówkę polecam każdemu fanowi metalowej jazdy bez trzymanki. Najlepszy
wokal na płycie mamy w okraszonym lirycznym video kawałku „Koolaid”. To zresztą
w ogóle jedna z lepszych kompozycji niemieckiego zespołu bez Dirkschneidera.
Zamykając oczy od razu możemy się przenieść do lat osiemdziesiątych. Tornillo
świetnie charczy, a reszta także trzyma wysoki poziom. Wybijającego się
Williamsa mamy również w „No Regrets”. To niewątpliwie świadczy o klasie nowego
perkusisty, bo w metalowych bandach przebić się przez szalone gitary i
drapieżny wokal wcale nie jest tak łatwo. Kryzysowy moment pojawił się u mnie
jedynie przy szóstym, brzmiącym trochę jak zapychacz „Analog Man”. Na tle
poprzednich kompozycji utwór prezentuje się bardzo przeciętnie. Mamy niby
innowacje z użyciem dźwięku analogowej płyty, ale to właściwie tyle co wyróżnia
się w tej propozycji. Otwarcie „What’s Done is Done” przypomina wielkie
Maidenowe klasyki. Być może dlatego, że widoczna jest słyszalna świetna partia
basowa. Peter Baltes gra tutaj tak, jak za najlepszych młodzieńczych lat. Udany
powrót do chórkowych śpiewów mamy także w
„Worlds Colliding”. W wykonaniu Accept zawsze to robiło na mnie pozytywne
wrażenie i nie inaczej jest tym razem. Końcówka płyty to, jak mawia Marek Niedźwiecki
typowy żużel. Zarówno w „Carry the Weight”, jak i „Race to Extinction” mamy
ostrą i przyjemną dla ucha łupankę perkusyjno-gitarową.
Accept zdecydowanie wciąż wykonuje dla heavymetalu świetną
robotę. Słychać, że zespołowi z Solingen tworzenie kolejnych kompozycji dalej
sprawia mnóstwo frajdy. „The Rise of Chaos” jest kolejnym dowodem na to, że twórczość
grupy nie opiera się tylko na „Balls to the Wall”, czy „Metal Heart”. Jeśli
zespół wciąż jest w tak dobrej formie to czekam na kolejne piętnaście pozycji w
dyskografii tego już trochę zapomnianego bandu.
OCENA: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz