Po kolejnej bardzo długiej przerwie wracam do recenzowania
wydawnictw grupy Iron Maiden. Piąty krążek w dyskografii zespołu to zarówno
jeden z najwspanialszych, jak i jeden z najmniej równych albumów autorstwa
kapeli z Londynu. Czy mi także otwarcie oraz zakończenie wynagradzają
delikatnie mówiąc średniawe utwory spod numerów 3-5? Zapraszam do recenzji
jednej z najbardziej „polskich” płyt Żelaznej Dziewicy.
Dlaczego piąte dzieło Brytyjczyków można uważać za chociażby
w niewielkim stopniu nasze? No właśnie, z Polską „Powerslave” ma naprawdę wiele
wspólnego. Przede wszystkim istotny jest fakt, iż artyści rozpoczęli trasę
koncertową w hali na Torwarze. Oprócz tego, podczas rekordowych czterech
występów w naszym kraju, Iron Maiden kręcili teledyski do swoich przebojów.
Szczerze żałuję, że nie miałem okazji być na tych koncertach, bo show, w którym
przy muzyce Maidenów, przenosimy się do czasów starożytnych musiał być
bezapelacyjnie fantastyczny. Przechodząc do aspektów czysto muzycznych, „Powerslave”
ciężko nie komplementować za niezwykle wyrazisty początek. Dzieło rozpoczyna dynamiczny,
będący kwintesencją grupy kawałek „Aces High”. Utwór niesamowicie pędzi, a
jednocześnie jest bardzo melodyjny. Wspaniałym gitarom, z których wybrzmiewają
dźwięki pierwszych solówek, towarzyszy drapieżny wokal Dickinsona. Do tego dochodzi
świetny tekst opowiadający o walkach RAF-u z Luftwaffe. Po chwili wielki hit
oraz klasyka heavy metalu – kompozycja „2 Minutes to Midnight”. Numer niezwykle
przebojowy, ale wciąż z wielkim pazurem, bez którego trasa po premierze płyty
na pewno nie wyglądałaby tak dobrze. Tekstowo ponownie jest historycznie.
Artyści wyraźnie starają się szerzyć antywojenne nastroje przypominając
niebezpieczne działania Stanów Zjednoczonych oraz Związku Radzieckiego z początku
lat pięćdziesiątych. Następnie przechodzimy do kilku kompozycji, z których
każda mogłaby spokojnie być o połowę krótsza. Zabrzmi to banalnie, ale w
instrumentalu „Losfer Words (Big ‘Orra)” brakuje po prostu zadziorności
Dickinsona. Po zaprezentowaniu przez muzyków riffu w „Flash of the Blade”
słuchacze na pewno liczyli na dużo lepsze rozwinięcie utworu. Natomiast nijaki „The
Duellists” poza partią wokalną nie ma w sobie niczego urzekającego i mniej
więcej w połowie mam ochotę przewinąć go sobie na kolejny kawałek. Poziom z
początku wydawnictwa powoli wraca w „Back in the Village”. Znów jest bardzo
żywo i przede wszystkim „maidenowo”. Dwa największe cuda mamy jednak pod
numerami siedem i osiem. Utwór tytułowy rozkochał mnie w sobie od samego
początku. Momentalnie przenosimy się do starożytnego klimatu rodem z okładki
albumu. Złowrogie, szybkie gitary idealnie komponują się z przeraźliwym Brucem.
Po chwili dostajemy kolejną niespodziankę, a mianowicie… balladowy fragment. Zapewne
większość słuchaczy była w tym momencie bardzo zdziwiona pierwszy raz
spotykając się z „Powerslave”, ponieważ przez cały album towarzyszyły nam
szybkie zagrywki. Na koniec wspaniałe solo, które może konkurować do miana
najlepszych w historii heavymetalu. Dzieło wieńczy rozbudowany, napisany przez Harrisa, „Rime of the
Ancient Mariner”. Kompozycja, która zawiera w sobie właściwie wszystko. 14
minut z tym utworem za sprawą wielu zwolnień i przyspieszeń mijają niezwykle
szybko. Równie dobrze mógłbym poświęcić osobną recenzję na opisywanie właśnie
tego kawałka. Do wspaniałych szaleństw gitarowo-perkusyjno-wokalnych dochodzi
jeszcze piękny tekst, który opowiada nam poemat Samuela Coleridge’a.
„Powerslave” to dzieło naprawdę trudne do oceny. Jestem
pewny, że gdyby nie było na nim trzech słabszych fragmentów, o których
wspomniałem, to nie byłoby się do czego przyczepić i spokojnie oceniłbym
wydawnictwo na najwyższą możliwą notę. Bajeczne dwa „zamykacze” zdecydowanie
jednak rekompensują chwilę nudy, którą można było odczuć w środkowej części
wydawnictwa i sprawiają, że po wybrzmieniu ostatniego dźwięku „Rime of the
Ancient Mariner” mamy uczucie, że spotkaliśmy się z wielką sztuką.
OCENA: 8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz