poniedziałek, 24 lipca 2017

Sto dwunasta recenzja: Lana Del Rey wróciła na swój wysoki poziom?

Przed premierą „Honeymoon” zastanawiałem się, do której ze swoich poprzednich płyt Lana Del Rey będzie nawiązywać. Tym razem artystka zapowiedziała, że „Lust for Life” będzie czymś zupełnie innym. Zdecydowanie ucieszyłem się z takiej informacji, gdyż liczyłem na odbicie się Lany po dwóch nieco gorszych wydawnictwach. Single zapowiadały niezły kawałek muzyki. Jaki jest efekt końcowy?


Jak już kiedyś wspominałem, Elizabeth Grant jest jedną z niewielu „nowych” artystek, które potrafią tworzyć muzykę na wysokim poziomie, a do tego łączyć to z sukcesem sprzedażowym. Jednakże od krążka „Ultraviolence” miałem wrażenie, że kariera Lany Del Rey zmierza w gorszą stronę. Teksty bardzo często były monotematyczne, a muzyka najzwyczajniej w świecie przestała zaskakiwać. Pierwszą widoczną zmianą na nowym wydawnictwie jest spora liczba zdecydowanie zróżnicowanych featuringów. Pojawiają się m.in. raperzy oraz inne postacie rozpoznawalne w innym klimacie muzycznym – The Weeknd oraz Sean Lennon. Po przesłuchaniu otwierającego kawałka, od razu pomyślałem, że może to być mój ulubiony numer w dorobku Lany. „Love” to propozycja powolna, ale też emocjonalna, świetna szczególnie przy wyższych partiach wokalnych. Tekstowo, jak można się domyślić, mamy tutaj hołd dla miłości. Przy drugim utworze wokalistka pracowała bardzo długo. Było to spowodowane tym, że ciągle jej czegoś w całej kompozycji brakowało. W końcu stwierdziła, że potrzebuje do niej objawienia muzycznego ostatnich lat – Abela Tesfaye znanego pod pseudonimem The Weeknd. Tytułowa piosenka jest mieszanką elektroniki z delikatnymi głosami Lany oraz Tefaye, która mi szczególnie do gustu nie przypadła. Odsłuchując opowiadającego o sławie „13 Beaches” możemy mieć wrażenie, że weszliśmy do filharmonii. Smyczki pięknie otwierają utwór, a do nich niebawem dołącza dobry syntezator. Z sielankowego nastroju nagle przenosimy się w mroczniejsze klimaty przy „Cherry”. Dobrze jest przede wszystkim instrumentalnie. Szczególnie urzekają elektroniczne kombinacje. W „White Mustang” po raz pierwszy przed szereg wychodzą klawisze. Słyszymy też lekko brzdękającą perkusję. Oprócz monotonnego refrenu trudno się do czegoś przyczepić. „Summer Bummer” to pierwszy numer z ASAP Rockym. Lana wyciąga tu rękę ze  swoją muzyką do coraz większej społeczności słuchającej rapu. Kompozycja, z racji tego, że za produkcję odpowiadał Boi-1da jest bardziej w hiphopowych klimatach. Ten krok należy ocenić pozytywnie. Plus również za ciekawe zmiany wokalu wraz z kolejnymi minutami utworu. Nagłego wejścia rapera nie spodziewamy się za to w kolejnym „Groupie Love”. Pojawia się tutaj styl, który mogliśmy słyszeć na „Ultraviolence”. Z każdym następnym odsłuchaniem marzycielski kawałek coraz bardziej męczy. Potencjałem na hit jest na pewno „In my Feelings”. Pochwalić należy za niego szczególnie Ricky’ego Nowelsa, którego melotron jest największym atutem. 

Druga połowa albumu rozpoczyna się od trzech utworów politycznych. W „Coachella – Woodstock in My Mind” artystka martwi się o amerykańskie społeczeństwo po wyniku ostatnich wyborów prezydenckich, a w „When the World Was at War We Kept Dancing” zastanawia się jaki kierunek obierze Ameryka oraz daje przeciwnikom Donalda Trumpa nadzieję, że wcale nie musi być tak tragicznie. Muzycznie jest przeciętnie. Wyróżnić mogę jedynie niezłe wykorzystanie gitary akustycznej. Świetne featuringi mamy pod numerami 12 oraz 13. Swoją dobrą formę, mimo bardzo dojrzałego już wieku, w „Beautiful People Beautiful Problems” pokazuje Stevie Nicks. Głosy rockowej wokalistki oraz Lany idealnie współgrają w towarzystwie delikatnej perkusyjnej aranżacji. Gitarę z „Tomorrow Never Came” ciężko nie skojarzyć z tą, która grała w legendarnym „Hotel California”. Do tego dochodzi duet Elizabeth z Seanem Lennonem, który pokazuje, że jak się postara to czasem potrafi genialnie przypominać ojca. Na płycie Lany Del Rey nie mogło zabraknąć także kompozycji o narkotykach. „Heroin” to swoisty hołd dla legend rockandrolla. Nieoczekiwane przyspieszenie następuje w ostatniej piosence na krążku. Wygląda to trochę tak, jakby po płynącym albumie, żywszym „Get Free” Lana chciała nas lekko obudzić.


Po wstępnych kilku odsłuchaniach „Lust for Life” moje odczucia są bardzo pozytywne. To najdłuższy i do tej pory najlepszy album amerykańskiej wokalistki. Porywa przede wszystkim pierwszy w kolejności singiel „Love”, ale całkiem nieźle jest w wielu innych numerach, jak w „13 Beaches” czy „Beautiful People Beautiful Problems”. Jeżeli chodzi o muzykę popularną, może to być topowy album  niezbyt mocnego 2017 roku.
OCENA: 7.5/10

1 komentarz:

  1. Nie sądziłam, że znajdę u Ciebie też coś takiego lekkiego i bardziej mi odpowiadającego. Piękna płyta, ja się zakochałam :)

    OdpowiedzUsuń