Przed premierą „Honeymoon” zastanawiałem się, do której ze
swoich poprzednich płyt Lana Del Rey będzie nawiązywać. Tym razem artystka
zapowiedziała, że „Lust for Life” będzie czymś zupełnie innym. Zdecydowanie
ucieszyłem się z takiej informacji, gdyż liczyłem na odbicie się Lany po dwóch
nieco gorszych wydawnictwach. Single zapowiadały niezły kawałek muzyki. Jaki
jest efekt końcowy?
Jak już kiedyś wspominałem, Elizabeth Grant jest jedną z
niewielu „nowych” artystek, które potrafią tworzyć muzykę na wysokim poziomie,
a do tego łączyć to z sukcesem sprzedażowym. Jednakże od krążka „Ultraviolence”
miałem wrażenie, że kariera Lany Del Rey zmierza w gorszą stronę. Teksty bardzo
często były monotematyczne, a muzyka najzwyczajniej w świecie przestała
zaskakiwać. Pierwszą widoczną zmianą na nowym wydawnictwie jest spora liczba
zdecydowanie zróżnicowanych featuringów. Pojawiają się m.in. raperzy oraz inne
postacie rozpoznawalne w innym klimacie muzycznym – The Weeknd oraz Sean
Lennon. Po przesłuchaniu otwierającego kawałka, od razu pomyślałem, że może to
być mój ulubiony numer w dorobku Lany. „Love” to propozycja powolna, ale też emocjonalna,
świetna szczególnie przy wyższych partiach wokalnych. Tekstowo, jak można się
domyślić, mamy tutaj hołd dla miłości. Przy drugim utworze wokalistka pracowała
bardzo długo. Było to spowodowane tym, że ciągle jej czegoś w całej kompozycji
brakowało. W końcu stwierdziła, że potrzebuje do niej objawienia muzycznego ostatnich
lat – Abela Tesfaye znanego pod pseudonimem The Weeknd. Tytułowa piosenka jest
mieszanką elektroniki z delikatnymi głosami Lany oraz Tefaye, która mi
szczególnie do gustu nie przypadła. Odsłuchując opowiadającego o sławie „13
Beaches” możemy mieć wrażenie, że weszliśmy do filharmonii. Smyczki pięknie
otwierają utwór, a do nich niebawem dołącza dobry syntezator. Z sielankowego
nastroju nagle przenosimy się w mroczniejsze klimaty przy „Cherry”. Dobrze jest
przede wszystkim instrumentalnie. Szczególnie urzekają elektroniczne
kombinacje. W „White Mustang” po raz pierwszy przed szereg wychodzą klawisze.
Słyszymy też lekko brzdękającą perkusję. Oprócz monotonnego refrenu trudno się
do czegoś przyczepić. „Summer Bummer” to pierwszy numer z ASAP Rockym. Lana
wyciąga tu rękę ze swoją muzyką do coraz
większej społeczności słuchającej rapu. Kompozycja, z racji tego, że za
produkcję odpowiadał Boi-1da jest bardziej w hiphopowych klimatach. Ten krok
należy ocenić pozytywnie. Plus również za ciekawe zmiany wokalu wraz z
kolejnymi minutami utworu. Nagłego wejścia rapera nie spodziewamy się za to w
kolejnym „Groupie Love”. Pojawia się tutaj styl, który mogliśmy słyszeć na „Ultraviolence”.
Z każdym następnym odsłuchaniem marzycielski kawałek coraz bardziej męczy.
Potencjałem na hit jest na pewno „In my Feelings”. Pochwalić należy za niego
szczególnie Ricky’ego Nowelsa, którego melotron jest największym atutem.
Druga
połowa albumu rozpoczyna się od trzech utworów politycznych. W „Coachella –
Woodstock in My Mind” artystka martwi się o amerykańskie społeczeństwo po
wyniku ostatnich wyborów prezydenckich, a w „When the World Was at War We Kept
Dancing” zastanawia się jaki kierunek obierze Ameryka oraz daje przeciwnikom Donalda
Trumpa nadzieję, że wcale nie musi być tak tragicznie. Muzycznie jest
przeciętnie. Wyróżnić mogę jedynie niezłe wykorzystanie gitary akustycznej. Świetne
featuringi mamy pod numerami 12 oraz 13. Swoją dobrą formę, mimo bardzo
dojrzałego już wieku, w „Beautiful People Beautiful Problems” pokazuje Stevie
Nicks. Głosy rockowej wokalistki oraz Lany idealnie współgrają w towarzystwie
delikatnej perkusyjnej aranżacji. Gitarę z „Tomorrow Never Came” ciężko nie
skojarzyć z tą, która grała w legendarnym „Hotel California”. Do tego dochodzi duet
Elizabeth z Seanem Lennonem, który pokazuje, że jak się postara to czasem
potrafi genialnie przypominać ojca. Na płycie Lany Del Rey nie mogło zabraknąć
także kompozycji o narkotykach. „Heroin” to swoisty hołd dla legend
rockandrolla. Nieoczekiwane przyspieszenie następuje w ostatniej piosence na
krążku. Wygląda to trochę tak, jakby po płynącym albumie, żywszym „Get Free”
Lana chciała nas lekko obudzić.
Po wstępnych kilku odsłuchaniach „Lust for Life” moje
odczucia są bardzo pozytywne. To najdłuższy i do tej pory najlepszy album
amerykańskiej wokalistki. Porywa przede wszystkim pierwszy w kolejności singiel
„Love”, ale całkiem nieźle jest w wielu innych numerach, jak w „13 Beaches” czy
„Beautiful People Beautiful Problems”. Jeżeli chodzi o muzykę popularną, może
to być topowy album niezbyt mocnego 2017
roku.
OCENA: 7.5/10
Nie sądziłam, że znajdę u Ciebie też coś takiego lekkiego i bardziej mi odpowiadającego. Piękna płyta, ja się zakochałam :)
OdpowiedzUsuń