O ile na „Scary Monsters” mogliśmy znaleźć trochę dźwięków
podobnych do „berlińskiej trylogii”, tak „Let’s Dance” nagrana jest już w
zupełnie innym klimacie. Po trzech latach przerwy David Bowie powrócił z
albumem typowo nastawionym na sukces komercyjny, zawierającym piosenki, które
stały się wielkimi hitami lat osiemdziesiątych. Zapraszam do recenzji krążka, z
którego pochodzi najwięcej hitów brytyjskiego artysty.
Fani Davida Bowiego, na początku jego kariery, nie mogli
narzekać na to, że ich ulubieniec długo zwleka z wydawaniem kolejnych dzieł. Po
„Scary Monsters” przyszedł jednak czas na dłuższy odpoczynek dla artysty. Trzeba
przyznać, że przemiana z 1983 roku była najbardziej ryzykowna dla Brytyjczyka.
O ile na poprzednich krążkach Bowie oprócz utworów komercyjnych umieszczał
rozbudowane, wymagające kompozycje, tak „Let’s Dance” miał być albumem
wyłącznie wpadającym w ucho. Piętnaste wydawnictwo w dorobku Davida otwierają
trzy wielkie przeboje. „Modern Love” to numer pozytywnie nastrajający słuchacza
na dalszą część krążka. Za sprawą świetnej perkusji Omara Hakima jest bardzo
dynamicznie. Pozytywnie wypadają również chórki oraz króciutkie solo na koniec.
Pod dwójką znajduje się jeden z moich ulubionych „łagodniejszych” numerów
Bowiego. „China Girl” jest pozostałością po współpracy Davida z Iggym Popem w
Berlinie. Brytyjczyk na początku czaruje swoim uwodzącym, delikatnym głosem, a
niedługo potem szybko wykrzykuje kolejne słowa. Pięknie prezentuje się również
gitara Steviego Raya Vaughana. W pamięć na długo zapadają słowa „Oh oh oh ohh,
Little China girl”. Największym hitem jest jednak trzecia propozycja w
kolejności. Kawałek tytułowy to jeden z najpiękniejszych dyskotekowych
przebojów. Ponad siedmiominutowa, funkowa kompozycja jest niesamowicie
rytmiczna. Do porywającego wokalu idealnie dopasowują się saksofon oraz
klawisze. Po tym wielkim klasyku poziom płyty obniża się. „Without You” to
łagodny, romantyczny utwór, ale ciężko napisać żeby posiadał cechy, dzięki
którym, moglibyśmy zapamiętać go na dłużej. Podobną sytuację mamy z „Ricochet”.
Ponownie pozytywnie prezentuje się Hakim na perkusji, ale to wszystko za co
można wyróżnić piąty kawałek. Ciekawy fragment albumu możemy znaleźć natomiast
w „Criminal World”. Klimat wciąż jest lekki, a Bowie śpiewa bardzo cichutko.
Piosenka dobra na długie wieczory. Plus za gitarową solówkę. Ostatnie dwa
numery z „Let’s Dance” to przede wszystkim niezła gra Vaughana, który może nie
jest tak wybitnym gitarzystą jak Fripp, ale obok Bowiego był najważniejszą
postacią na pierwszej, tak bardzo imprezowej płycie artysty z Londynu.
„Let’s Dance” jest niewątpliwie trudnym albumem do oceny. Z
jednej strony mamy trzy genialnie skomponowane utwory, które znakomicie
otwierają krążek, ale z drugiej, pozostałych kompozycji do „Modern Love”, „China
Girl” i „Let’s Dance” nie da się porównać. Płyta, tak jak oczekiwano, stała się
ogromnym przebojem i zgodnie z założeniami odniosła olbrzymi sukces komercyjny.
Szkoda, że w dzisiejszych czasach nie robi się na imprezy tak dobrej muzyki.
OCENA: 7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz