Nie da się ukryć, że przygoda zespołu Deep Purple powoli dobiega
końca. Ostatnim albumem, który można uznać za poważny artystyczny sukces grupy,
jest wydany w 1995 roku „Purpendicular”. Oczywiście potem muzycy tworzyli dla
nas ciekawe wydawnictwa, ale mogły się one trochę kojarzyć z odgrzewanym
kotletem. Niemniej jednak na jubileuszowy, dwudziesty album bandu z
Hertfordshire czekałem ze sporą niecierpliwością. A więc jak to jest z tym krążkiem,
o którym większość mówi, że to pożegnanie ze studyjną karierą? Zapraszam do
recenzji.
Poprzedni „Now What?!” to płyta, którą do tej pory uważam za
bardzo przebojową i przyjemną. Jednakże ciężko doszukiwać się w niej
przyprawiających o dreszcze zagrywek, którymi artyści raczyli nas w czasach
swojej największej świetności. Liczyłem, że na „inFinite” „Purple” chociaż na
chwilę przeniosą mnie do „in Rock”, „Machine Head”, czy chociażby „Perfect
Strangers”. Pierwszy w kolejności „Time for Bedlam” brzmi jednak trochę jak
kontynuator „Now What?!”. Za sprawą
gitar i perkusji jest przebojowo i dynamicznie.
Nieźle prezentuje się Ian Gillan, który dość ciekawie prezentuje dość
buntowniczy tekst. Całość dopełnia elektronika otwierająca i kończąca
kompozycję. Wielkich emocji nie
przysparza „Hip Boots”. Zwykła rockowa propozycja z niezłym organowym motywem,
ale nie jest to coś szczególnego. Ciężko skrytykować natomiast „All I Got is
You”. Zaczynamy od pięknego, balladowego wstępu, a następnie panowie Morse
i Airey, odpowiednio na gitarze i
klawiszach, doskonale prowadzą utwór. Świetnie wypada również syntezatorowe
solo na zakończenie. Don najbardziej słyszalny jest jednak w kolejnej
kompozycji. „One Night in Vegas” to popis jego kunsztu, idealnie pokazujący, że
artysta z Sunderlandu nie chce być tylko zastępcą Jona Lorda. W „Get Me Outta
Here” swoje umiejętności pokazuje z kolei Ian Paice. Cały numer niestety
prezentuje się średnio przez słabą, monotonną partię wokalną Gillana. Przy
odsłuchiwaniu „The Surprising” w końcu nastąpił moment, na który czekałem.
Zaczynamy od niepokojącego wstępu, kojarzącego się z lądowaniem ufo. Potem fantastycznie
gra Paice, a Gillan śpiewa kilka poziomów lepiej niż w poprzednim kawałku. Znakomite
w szóstym utworze w kolejności jest to, że nastrój co chwilę się zmienia.
Momentami robi się podobny chociażby do tego, który prezentują grupy Pink
Floyd, Camel czy Cream. „Johnny’s Band” spodobał mi się dopiero po kilku
przesłuchaniach. Jest prosto, ale bardzo melodyjnie i energicznie. Warty
zauważenia na pewno jest także „Birds of Prey”. Tempo podkręca w nim gitara
oraz ponownie świetny Don Airey. Wspaniale wypada także wieńczące dzieło solo
Morse’a. W tym wieku zagrać coś takiego… wielki szacunek. „inFinite” kończy
najdłuższy na płycie utwór będący coverem grupy The Doors. Do „Roadhouse Blues”
Purple za wiele nie wnoszą. Propozycja po prostu leci sobie i nie przeszkadza.
Podsumowując, najnowszy krążek grupy Deep Purple jest
intrygujący. Zdecydowanie bardziej czuć na nim świeżość niż na poprzednich
krążkach. Na „inFinite” doczekałem się momentu, na który czekałem. Artyści
zaprezentowali propozycję, o którą bym ich kompletnie nie podejrzewał. Płyta
się nie nudzi i na pewno będzie pozytywną pozycją w dyskografii legendarnej
grupy. Na zakończenie, biorąc pod uwagę fakt, że muzycy wciąż nieźle się
prezentują, mam małą prośbę. Drodzy Purple, nie kończcie jeszcze tej pięknej
historii.
OCENA: 7.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz