Można powiedzieć, że The Cult to zespół, który mimo bardzo
długiego stażu na scenie muzycznej wciąż szuka miejsca dla siebie. Każda
kolejna płyta przynosi nam sporo nowości. Czasem wypadają one świetnie, a
czasami naprawdę ciężko się tego słucha. Dawno mnie na blogu nie było, więc
postanowiłem przybliżyć Wam moje zdanie na temat najgłośniejszej rockowej płyty
ostatnich tygodni.
Nie należy wątpić w
to, że The Cult reprezentują świetni muzycy. Zarówno Ian Astbury, który
wytypowany był na następcę Jima Morrisona, jak i John Tempesta (Exodus,
Testament) imponują swoimi umiejętnościami. Jednak, moim zdaniem jako The Cult,
nie wydali jeszcze fenomenalnego albumu. Z mieszanką moich odczuć spotkał się
również „Hidden City”. Mocnym punktem płyty jest pierwszy kawałek. „Dark
Energy” to utwór rodem z rockowych imprez lat osiemdziesiątych. Wesoły,
dynamiczny, bardzo przyjemny w odsłuchu. Podobnie energetyzujący jest „No Love
Lost”, ale niestety, nie wiedzieć dlaczego, ta propozycja po trzech minutach
się urywa. Wyrazistą perkusję możemy usłyszeć w „Dance the Night”. Gra Tempesty
jest z decydowanie najmocniejszym punktem trzeciego numeru. Po kilku przesłuchaniach
utwór zaczyna się nudzić, ale uznaję go za dobry fragment „Hidden City”.
Pozytywnie odebrałem również nagrany w troszkę innym stylu „In Blood”. Ciekawie
głosem operuje w nim Astbury. Wokal jest dramatyczny i bardzo wciągający.
Idealnym przykładem na ciągłą próbę odnalezienia własnego miejsca przez The
Cult jest „Birds of Paradise”. Kombinacyjny, długi utwór z ciekawą fortepianową
wstawką. Minusem jest tutaj niewątpliwie wokal. Ian wypada zdecydowanie lepiej
śpiewając po swojemu, niż naśladując swojego wielkiego idola – Morrisona. W
„Hinterland” powracamy do energicznej gry. Duże brawa dla Billy’ego za
wciągającą partię gitarową. W „G O A T” znów jest rockowo, dynamicznie, ale
niestety kolejny raz za krótko. Najlepszy utwór na płycie znajduje się pod
numerem osiem. „Deeply Ordered Chaos” wciąga od samego początku. Kapitalna
aranżacja nawiązująca do zamachów na redakcję Charlie Hebdo. Warto dodać, że na
basie m.in. w tym utworze świetnie zagrał producent albumu, słynny Bob Rock.
Tempesta znów wychodzi przed szereg w „Avalanche of Light”. Propozycja
chwytliwa, ale nie tak dobra jak „Dark Energy”, czy „Hinterland”. „Lilies” to
niezły utwór, aczkolwiek trochę nie pasujący klimatem do całości płyty. Brzmi
trochę, jakby został wrzucony do tracklisty na siłę. Końcówka krążka nie jest
najlepsza. „Heathens” i „Sound and Fury” miały spokojnie, delikatnie wyciszyć
słuchacza, ale przynajmniej u mnie spowodowały ziewanie. Fortepian w ostatnim
utworze nie był dobrym pomysłem.
„Hidden City” to kolejny nierówny album The Cult. Nie
uważam, że to płyta niewarta przesłuchania, ale po singlach miałem apetyt na
znacznie więcej. Na krążku możemy znaleźć parę perełek, w szczególności „Deeply
Ordered Chaos”, ale z biegiem czasu te 52 minuty stają się trochę nudne.
Dziesiąty studyjny album grupy jest solidny, ale do perfekcji muzycy nawet się
nie zbliżyli.
OCENA: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz