Grupa Iron Maiden weszła w ostatnią dekadę dwudziestego
wieku z licznymi zmianami. Z zespołu odszedł Adrian Smith, który do tamtej pory
stanowił wraz z Davem Murrayem jeden z najlepszych duetów gitarowych na
świecie. Oprócz tego muzycy kompozycyjnie postanowili powrócić do lat
osiemdziesiątych. Po kapitalnym „Seventh Son of a Seventh Son” wydawało się, że
te zmiany nie służą niczemu dobremu.
Zdania przed premierą „No Prayer for the Dying” były mocno
podzielone. Jedni uważali, że to dobrze, że w zespole nastąpiły pewne zmiany i
będzie przez to można odczuć powiew świeżości. Drudzy natomiast odpowiadali, że
to wcale nie będzie nic nowego, bo przecież artyści chcą wspominać swoje
pierwsze dokonania, które na tle „The Number of the Beast”, czy „Seventh Son of
a Seventh Son” już tak wspaniale się nie prezentują. Najwięcej znaków zapytania
stawiano oczywiście przy Janicku Gersie, który nie był w świecie muzycznym
postacią anonimową, ale też nie miał doświadczenia w pracy w wielkim zespole. Otwierający
„Tailgunner” to bardzo zmienny kawałek. Momentami potrafi porwać, ale też ma
kilka przestojów. Gorzej, w porównaniu do utworów z poprzedniej płyty, wypada
krzykliwy wokal Dickinsona. Gitary, w tym ta debiutująca Gersa, prezentują się
na starcie bardzo dobrze. Warstwa rytmiczna singlowego „Holy Smoke” brzmi z
lekka kiczowato. Gitarzyści grają sztampowo, a Bruce śpiewa jeszcze gorzej niż
w pierwszej propozycji. Jednakże w drugiej części numeru pojawia się świetna solówka,
która w znacznym stopniu zaciera słabe wrażenie. Na szczęście w trzecim,
tytułowym numerze nie ma się już do czego przyczepić. To jedna z najlepszych
ballad Maidenów. Pierwsza część utworu jest bardzo nastrojowa. Powolna linia
melodyczna jednak zwiastuje, że za chwilę będziemy mieli wielkie uderzenie Żelaznej
Dziewicy. Wielkie brawa dla Harrisa za kolejną genialną partię basową. Bruce wypada
tu już zdecydowanie lepiej i przypomina swój wokal z płyty „The Number of the
Beast”. Dickinson świetnie prowadzi także „Public Enema Number One”. Widać, że
jego rola w Iron Maiden, po odejściu Smitha, stała się jeszcze bardziej
istotna.
„Fates Warning” mógłby być wzorcową kompozycją do rozpoznawania
gatunku NWOBHM. Wstęp jest mocno rozciągnięty przez uwodzące gitary, a
następnie mamy potężne uderzenie i przerażającego wokalistę. Najlepszym
elementem jest jednak nieprzewidywalna perkusja Nico McBraina. Piąta propozycja
na albumie jest bardzo przyjemna w odbiorze, ale zawsze gdy jej słucham, mam
wrażenie, że kończy się ona nagle i zbyt wcześnie. Spokojnie można byłoby ją
pociągnąć jeszcze z dwie minuty dłużej. Numerem nadającym się na soundtrack do
filmu akcji jest „The Assassin”. Wszystko jest w nim poprawne i można się przy
nim dobrze bawić, ale brakuje mu jakiegoś elementu wyróżniającego. Moim
faworytem z ósmego albumu Brytyjczyków jest „Run Silent Run Deep”. Znakomicie
wymyślone zostało w nim przejście ze wstępu do dalszej części kompozycji.
Kapitalnie wypada szalejący Dickinson i kolejne solówki gitarowe. Zdecydowanie
materiał na koncertowe cudo. Największym hitem z „No Prayer for the Daying”
okazał się „Bring Your Daughter… to the Slaughter”. To bardzo chwytliwa propozycja
z porywającą partią wokalną. Co ciekawe
to pierwszy utwór Maidenów, który dotarł na szczyt brytyjskiej listy przebojów.
Niepowtarzalny klimat ma zamykający utwór – „Mother Russia”. Kawałek świetnie
się rozwija, jest bardzo eksperymentalny, momentami trochę nawet nie w stylu
Iron Maiden.
Zdecydowanie nie zgadzam się z tezą, że „No Prayer for the
Daying” to pierwsze słabe wydawnictwo Maidenów. To prawda, że znalazło się na
nim kilka utworów, które tak wielkiemu zespołowi nie przystają, ale na płycie
są także takie perełki jak: tytułowa propozycja, „Run Silent Run Deep” czy „Mother
Russia”. Uważam, że ósma płyta Brytyjczyków może spokojnie równać się z „Killers”
lub debiutanckim krążkiem. Wraz z początkiem lat dziewięćdziesiątych zaczął się
pisać nowy rozdział w muzyce Iron Maiden. Niekoniecznie jest to rozdział
gorszy.
OCENA: 7,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz