Grupa Riverside to bezsprzecznie jeden z najważniejszych
produktów eksportowych polskiego rynku muzycznego. Kolejne krążki warszawskiej
grupy wywołują poruszenie nie tylko w Polsce, ale także w takich krajach jak
Holandia, Niemcy, Szwajcaria czy nawet Stany Zjednoczone. Poprzedni album -„Love,
Fear and the Time Machine”, był delikatnym odejściem od klimatów metalowych. Na
pierwszy plan twórczości formacji wdarł się rock progresywny. Po przesłuchaniu „Wasteland”
wydaje się, że muzycy tęsknili za tym co grali na swoich pierwszych
wydawnictwach.
Nie sposób tej recenzji nie zacząć od wspomnienia wydarzeń,
które miały miejsce w lutym 2016 roku. To wtedy dotarła do nas tragiczna
informacja o śmierci Piotra Grudzińskiego, gitarzysty, bez którego Riverside
wcześniej było sobie bardzo trudno wyobrazić. Bardzo szybko pojawiły się
pytania czy grupa będzie jeszcze koncertować i nagrywać bez jednego ze swoich
najważniejszych filarów. Muzycy postanowili kontynuować twórczość bez
zatrudniania nowego gitarzysty. „Najgorsze
co moglibyśmy teraz zrobić to zatrudnić gitarzystę, który brzmiałby jak kopia
Piotra. Woleliśmy by na jego miejscu wystąpili goście.” – mówił Mariusz
Duda na spotkaniu we wrocławskim Empiku. Artyści wypowiadali się także na temat
tego jak bardzo najnowszy krążek różni się od swoich poprzedników. „Ta siódemka na okładce płyty może trochę przypominać
jedynkę. Tak właśnie z tą płytą jest. To nasz siódmy album, ale jest
zdecydowanym nowym początkiem w naszej muzycznej karierze. Tym albumem chcemy
zakończyć ten ostatni trudny etap”. – dodał wokalista.
Jak się okazuje siódemka przypomina jedynkę nie tylko z
powodu tego, że muzycy zaczynają swoisty nowy rozdział. W mojej opinii „Wasteland”
najbardziej przypomina debiutancki krążek zespołu – „Out of Myself”. Znów jest
bardzo mrocznie i ciężko, ale znajdujemy także delikatniejsze fragmenty
szczególnie wsłuchując się w wokale oraz liczne progrockowe zwolnienia. Początek
najnowszego albumu w postaci „The Day After” jest bardzo podniosły.
Rozpoczynamy monumentalnym przemówieniem czy też modlitwą Dudy a capella, która
kończy się niepokojącymi smyczkami. Potężnie otwiera się „Acid Rain”. Uwagę
najpierw przyciąga wyrazisty riff, który co chwilę mieszany jest z delikatnymi
partiami wokalnymi. Muzycy robią w tym kawałku to, w czym najlepiej się czują.
Fani Riverside z pewnością w parę sekund mogą przytoczyć co najmniej kilka
numerów grupy, w których kolejne ostre zwrotki przeplatają się z melodyjnymi
refrenami. Nie bez powodu w książeczce możemy znaleźć informację o tym, że
kompozycja dzieli się na dwie części. Od mniej więcej połowy utworu z mrocznych
dźwięków przechodzimy do klasycznego, urokliwego, progresywnego rocka. W „Vale
of Tears” ponownie jest progresywnie, ale tym razem jest to zdecydowanie wizytówka
progresywnego metalu. Trzeci numer błyskawicznie skojarzył mi się z ostatnimi
dokonaniami grupy Pain of Salvation. Riverside brzmią w nim nieprzewidywalnie.
Mamy tutaj najlepsze gitary na płycie i ciekawe wejścia perkusyjne. Całość
pięknie dopełnia romantyczny głos Dudy, który wybrzmiewa właściwie w ciszy. Pierwszą
balladę dostajemy natomiast pod czwórką. „Guardian Angel” jest bardzo lekko
poprowadzony. To taki mały przegląd umiejętności wokalisty. Tym razem frontman
zespołu śpiewa bardzo nisko, chyba najniżej w całej historii formacji.
Moim faworytem z „Wasteland” jest „Lament” okraszony ogromną
dawką emocji i pięknym tekstem poświęconym zmarłemu ojcu Mariusza Dudy. Po
wstępie na gitarze akustycznej dostajemy potężne uderzenie. Tym razem to znakomity
refren brzmi najmocniej w całym kawałku. Jakby tego było mało to po niezłej
solówce gitarowej wchodzi jeszcze dość długa, przeszywająca partia skrzypiec.
Na płycie reprezentantów rocka progresywnego nie mogło oczywiście zabraknąć
długiego, instrumentalnego utworu. To zdecydowanie propozycja dla fanów rozbudowanych
gitarowych zagrywek. Kompozycja podzielona jest na dwie części, ale brzmi jakby
była złożona z co najmniej kilku. „The Struggle for Survival” będzie z
pewnością robił furorę na koncertach. Mnie najbardziej urzekła w nim warstwa
perkusyjna Piotra Kozieradzkiego. Hołdem dla Piotra Grudzińskiego jest pierwszy
singiel – „River Down Below”. Szczególnie początek kompozycji brzmi jakby był
nagrany w stylu country. Przez partie wokalne od razu przed oczami wymalował
się u mnie obraz Johnny’ego Casha. To bardzo łagodny, rozmarzony utwór, ale
zakończony świetną gitarową solówką. Z całej płyty najmniej przekonał mnie do
siebie numer tytułowy. Duda ponownie śpiewa tu bardzo nisko, ale nie robi to
już takiego wrażenia. Warta zauważenia jest natomiast agresywniejsza końcówka
utworu. Pięknym zakończeniem jest „The Night Before”. Świetnie na klawiszach
prezentuje się Michał Łapaj, któremu towarzyszy niski głos brzmiący dużo lepiej
niż ten z „Wasteland”. Ponownie robi się bardzo nastrojowo, a uroku dodają
jeszcze chórki zamykające ostatni numer.
Takiego ładunku emocjonalnego jak płyta „Wasteland” jeszcze
od muzyków Riverside nie dostaliśmy. Na płycie wyraźnie słychać trudne
przeżycia ostatnich lat. Muzycznie ponownie jest świetnie, na stałym, bardzo
wysokim poziomie. Bardzo cieszy fakt, że gitary wciąż brzmią bardzo dobrze. Na
plus należy także zaliczyć wędrówki Dudy w kierunku niższego śpiewania, bo
naprawdę czasem to przypomina takich wirtuozów jak Nick Cave czy Leonard Cohen.
Jeżeli tak ma wyglądać kolejny rozdział w historii Riverside to ja jestem jak
najbardziej na tak.
OCENA: 8.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz