Po wydaniu „Never Let Me Down” David Bowie postanowił zrobić
sobie drugą najdłuższą przerwę w karierze. Z całą pewnością miała na to wpływ
ogromna fala krytyki, która wylała się na Brytyjczyka tuż po premierze siedemnastego
albumu. Po sześciu latach nasz wokalista wrócił z jednym z najbardziej
wyróżniających się albumów w całej swojej dyskografii. Czas na spotkanie z
jazzowym Davidem Bowiem.
Można powiedzieć, że „Black Tie White Noise” jest swoistym
powrotem muzyka do bardziej wyrafinowanych stylów muzycznych. Elementy jazzu
pojawiały się w twórczości artysty z Brixton już dużo wcześniej, ale
zaproszenie do współpracy takiego wykonawcy jak Lester Bowie wskazywało na to,
że David chce nagrać stricte jazzowy krążek. Wydawnictwo już na samym początku
jest zdecydowanie mniej standardowe niż poprzednie. Płytę rozpoczyna
instrumentalny, dość mocno rozbudowany kawałek. Na początku mamy wprowadzenie z
użyciem dzwonów, a dalej czaruje nas długa, nastrojowa i fantastyczna partia
saksofonu. Jeden z lepszych „otwieraczy” Bowiego. Nieco żywszy wydaje się być
„You’ve Been Around”. Uwagę zwracają przede wszystkim dobry fragment
perkusyjny, pierwsze zagrywki Lestera oraz niezła gitarowa końcówka w wykonaniu
Reevesa Gabrelsa. Gitara wychodzi na pierwszy plan również w „I Feel Free”. Cover
grupy Cream to pewnego rodzaju pożegnanie się ze sceną Micka Ronsona. Niedługo
po premierze krążka wielki gitarzysta zmarł. Piękny duet wokalny został nam
zaserwowany przez Davida Bowiego i Al B Sure’a w propozycji tytułowej. Artyści
znakomicie dopełniają się zarówno w niższych, jak i wyższych partiach. Wszystko
to ponownie dopełnia saksofon. Płyta przyspiesza przy „Jump They Say”. Mamy w
nim kolejne świetne zagrywki na trąbce Lestera Bowiego. Tekstowo jest jednak
bardzo poważnie. Bowie opowiada o odczuciach związanych z chorobą
schizofreniczną swojego brata.
Najmniej udany cover z „Black Tie White Noise”
znajduje się pod szóstką. Na „Nite Flights” pochwalić można właściwie tylko
wokal. Kompozycyjnie ten numer niczym się nie wyróżnia. Na szczęście następnym
kawałkiem jest prawdziwe arcydzieło. „Pallas Athena” od razu przywołuje na myśl
płyty z berlińskiej trylogii. Całość utworu osadzona jest w bardzo podniosłym i
przerażającym klimacie. Z kolejnymi upływającymi sekundami dźwięki coraz
mocniej nas przeszywają, aż w końcu pojawiają się instrumenty dęte, które
prowadzą utwór do samego końca. Po takim uderzeniu zdecydowanie weselszym
utworem wydaje się być „Miracle Goodnight”. W ósmej kompozycji najbardziej
widać natchnienie małżeństwem Bowiego z Iman Abdulmajid. „Don’t Let Me Down and
Down” to z kolei bardziej rozmarzony kawałek. Całość powolutku płynie i
właściwie do niczego nie zobowiązuje słuchacza. Utwór przeciętny, nie wyróżniający
się, ale chyba właśnie taki miał być. Jazzowe dźwięki najlepiej słychać we
wspaniałym „Looking for Lester”. Jest bardzo skocznie z wyraźnie dominującą
trąbką. Do szalonych partii na
instrumentach dętych idealnie dopasowuje się klawiszowa końcówka. Pozytywnie
prezentuje się też „I Know It’s Gonna Happen Someday”. Ponownie mamy do
czynienia ze świetną perkusją i niezłą solówką gitarową, tym razem wykonywaną
przez Wilda T. Springera. Cudownie wypada również emocjonalny głos Bowiego.
Numer kończący płytę to druga wersja „The Wedding”. Znów wyróżnia się tutaj
saksofon, ale jest on wzbogacony o partię wokalną.
„Black Tie White Noise” można nazwać wielkim powrotem Davida
Bowiego do muzycznej elity. Po kilku słabszych albumach artysta ponownie
pokazał, że dobrze czuje się właściwie w każdym gatunku muzycznym. Album z
pewnością jest gratką zarówno dla zagorzałych fanów Brytyjczyka, jak i dla wielbicieli
muzyki jazzowej.
OCENA: 7.5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz