Zapewne wielu z Was żałuje, że nigdy więcej nie posłucha
nowego wydawnictwa od grupy Led Zeppelin. Możecie też być w mojej sytuacji,
tzn. urodziliście się wtedy, gdy zespół już był dawno rozwiązany. Jednak co
jakiś czas wybitni twórcy grupy przypominają nam o sobie w indywidualnych
projektach. Zdecydowanie najlepiej, z odnalezieniem się w solowej
rzeczywistości, poradził sobie wokalista- Robert Plant. Po trzech latach
przerwy Brytyjczyk powrócił z następcą świetnego „Lullaby and… the Ceaseless
Roar”.
Mimo zbliżającej się siedemdziesiątki, muzyk z West Bromwich
dalej zaskakuje kolejnymi muzycznymi eksperymentami. Może nie tworzy dzieł
wybitnych, takich jak w latach siedemdziesiątych, ale na pewno nie daje
argumentów do stawiania twierdzeń, że bez Led Zeppelin to tak naprawdę nic w
muzyce nie znaczy. Na poprzedniej płycie fantastycznie bawił się i uwodził
folkowymi dźwiękami. „Carry Fire” miała być swoistą kontynuacją tej dobrze
przyjętej koncepcji. Rzeczywiście, początek jedenastego studyjnego krążka Roberta
Planta brzmi, jak następny numer z „Lullaby and… the Ceaseless Roar”. Pod
względem wokalu jest bardzo delikatnie. Do tego dochodzą powolny akustyk i
ładne skrzypcowe zakończenie. Pod dwójką możemy znaleźć już trochę inne
dźwięki. To właśnie doskonała propozycja dla tych, którzy na siłę, w solowej
karierze Planta, chcą usłyszeć nawiązania do twórczości z Led Zeppelin. Całość „New
World…” przedstawiona jest w mocno rockowym klimacie, z konkretną gitarą i
niezłą, aczkolwiek pozostającą trochę w tle, solówką. Kolejne dwa utwory wydają
się być propozycjami idealnymi na wiosnę. Zarówno przy rozmarzonym „Season Song”
oraz powolnie płynącym (oprócz jednego fragmentu w końcówce) „Dance with You
Tonight” można będzie za jakiś czas wspaniale obserwować jak przyroda cudownie
budzi się do życia. Najbardziej radiowym numerem na całym wydawnictwie jest „Caving
up the World Again… A Wall and Not a Fence”. Mamy w nim sporo przebojowych,
często nawet bardzo tanecznych momentów. Kolejny plus za przyjemne gitarowe
zagrywki. Po chwili skoczniejszych rytmów, szybko powracamy do stonowanego
nastroju. W „A Way with Word” Plant praktycznie szepcze do nas w towarzystwie
minimalistycznych klawiszy fortepianu. Nowością dla słuchaczy Brytyjskiego
artysty na pewno będzie wędrówka w trochę arabskie strony w siódmym kawałku.
Tytułowy utwór zdecydowanie wyróżnia się na tle innych piosenek z płyty. Przez
sporą dawkę orientalnych dźwięków, jego klimat staje się w pewien sposób
magiczny. Świetny eksperyment, którego trzeba posłuchać. Barowym kawałkiem jest
„Bones of Saints”. Pierwsze, co mi przyszło do głowy przy odsłuchiwaniu tego
numeru, to myśl, że ta kompozycja brzmi tak, jakby została nagrana
kilkadziesiąt lat wcześniej. Na uwagę zasługują również dwa ostatnie fragmenty „Carry
Fire”. „Bluebirds Over the Mountain” to trochę taki Radiohead w wykonaniu
starszego pana. Do rockowego stylu, Plant dorzucił odrobinę swojego folkowego
wcielenia i wyszedł z tego naprawdę przekonujący utwór. Wydawnictwo kończy
podniosły „Heaven Sent”. To zdecydowanie najpoważniejszy fragment albumu, ale
równie piękny, jak całe „Carry Fire”.
Robert Plant nagrał kolejny wzruszający, a zarazem świetny
artystycznie album. Jego folkowe wcielenie na pewno nie przemawia do tak wielkiej
rzeszy słuchaczy, jak wcześniej, ale śmiało można powiedzieć, że Plant wciąż
wykonuje świetną muzyczną robotę. W mojej opinii „Carry Fire” jest jeszcze
lepszy od swojego poprzednika. Kilka utworów eksperymentalnych zrobiło na mnie
bardzo pozytywne wrażenie. Czekam zatem na jeszcze więcej, Mistrzu!
OCENA: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz