środa, 7 czerwca 2017

Sto szósta recenzja: Czy Sólstafir nagrał w końcu słaby album?

Muzyce Sólstafir od dwudziestu trzech lat bardzo ciężko cokolwiek zarzucić. Islandzka grupa na dobrą sprawę nie wydała jeszcze słabego albumu, a płyty takie jak, Köld czy Svartir Sandar to muzyczne arcydzieła. Kolejnym świetnym krążkiem grupy był wydany trzy lata temu w post-rockowym stylu Ótta. Na najnowszym „Berdreyminn” artyści kontynuują granie przede wszystkim tego gatunku, aczkolwiek jest troszkę inaczej niż poprzednio.


Wydawnictwo „Ótta” przyniosło bandowi spory rozgłos. Oczywiście trudno o nazywanie islandzkiego zespołu popularnym, ale w kręgu ludzi troszkę bardziej „grzebiących” w muzyce kapela jest zdecydowanie rozpoznawalna i ceniona. Szósty krążek w dorobku Sólstafir wydaje się być kolejnym ukłonem w stronę szerszego grona odbiorców. Artyści z Reykjawiku nie obniżają jednak swojego wysokiego poziomu. W otwierającym „Silfur-Refur” dominują gitary. Od samego początku ma się wrażenie, że to może być kawałek, przy którym grupa będzie wychodzić na koncerty podczas najnowszej trasy. Nastrój jest budowany bardzo intrygująco, a po solidnym łupnięciu mamy ciekawą porcję grania od gitarzystów. Komercyjnym numerem jest bez wątpienia singlowy „Isafold”. Możliwe, że to nawet najbardziej chwytliwy utwór Islandczyków w całej dyskografii. Jest krótko, dynamicznie i przebojowo. Będzie czym promować płytę w popularniejszych rozgłośniach. Zdecydowanie lepsza kompozycja to umieszczony pod trójką „Hula”. Rozpoczynamy od smutnego, trochę mrocznego brzmienia, by po chwili przejść do subtelnych, marzycielskich dźwięków fortepianu. Całość dopełnia przyjemny, spokojny głos Tryggvasona. Nudnawy jest natomiast początek „Naros”. Muzykom nie udało się tutaj zbudować napięcia chociażby tak, jak w pierwszym kawałku. W połowie przyspieszamy i głównie za sprawą perkusji Hallgrimssona wrażenie po przesłuchaniu tej propozycji nie jest negatywne. Jeśli chodzi o budowanie nastroju to podobny problem mamy w „Hvit Saeng”. Tutaj z kolei byłoby bardzo słabo gdyby nie partia klawiszowa. Na szczęście powrót do wysokiego poziomu mamy w kolejnym „Dyrafjorour”. Świetnie wypadają przede wszystkim wokal oraz instrumenty smyczkowe. Kompozycja jest ciekawie rozbudowana, w typowo progresywnym stylu. Najdłuższy, a zarazem najdelikatniejszy utwór na płycie znajduje się pod siódemką. Taki lekki głos w muzyce Sólstafir to ewidentnie rzadkość. Do momentu odważniejszego wejścia perkusji jest dość bezbarwnie jednak za sprawą Hallgrimssona i niezłej, gitarowej końcówki „Ambatt” można zaliczyć na plus. „Berdreyminn” kończy jeden z najlepszych numerów na płycie. W mroczny, tajemniczy klimat przenoszą nas dźwięki starych organów. Do tego całość świetnie prowadzą gitary, w szczególności bas Svavara Austmanna.


Sólstafir ma taki potencjał, że należy się cieszyć z odkrywania przez zespół kolejnych nurtów. Islandczycy robią to z wielką rozwagą i dopracowują utwory w taki sposób, aby przypadały do gustu nawet ich ortodoksyjnym fanom z czasów gdy praktycznie cały czas grali niezwykle ostro. Najnowszy krążek oczywiście ma kilka wad, jednakże jest kolejnym udanym dziełem popełnionym przez twórców z Reykjawiku. 

OCENA: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz