Muzyce Sólstafir od dwudziestu trzech lat bardzo ciężko cokolwiek
zarzucić. Islandzka grupa na dobrą sprawę nie wydała jeszcze słabego albumu, a
płyty takie jak, Köld czy Svartir Sandar to muzyczne arcydzieła. Kolejnym
świetnym krążkiem grupy był wydany trzy lata temu w post-rockowym stylu Ótta.
Na najnowszym „Berdreyminn” artyści kontynuują granie przede wszystkim tego
gatunku, aczkolwiek jest troszkę inaczej niż poprzednio.
Wydawnictwo „Ótta” przyniosło bandowi spory rozgłos. Oczywiście trudno
o nazywanie islandzkiego zespołu popularnym, ale w kręgu ludzi troszkę bardziej
„grzebiących” w muzyce kapela jest zdecydowanie rozpoznawalna i ceniona. Szósty
krążek w dorobku Sólstafir wydaje się być kolejnym ukłonem w stronę szerszego
grona odbiorców. Artyści z Reykjawiku nie obniżają jednak swojego wysokiego
poziomu. W otwierającym „Silfur-Refur” dominują gitary. Od samego początku ma
się wrażenie, że to może być kawałek, przy którym grupa będzie wychodzić na
koncerty podczas najnowszej trasy. Nastrój jest budowany bardzo intrygująco, a
po solidnym łupnięciu mamy ciekawą porcję grania od gitarzystów. Komercyjnym numerem jest bez wątpienia
singlowy „Isafold”. Możliwe, że to nawet najbardziej chwytliwy utwór Islandczyków
w całej dyskografii. Jest krótko, dynamicznie i przebojowo. Będzie czym
promować płytę w popularniejszych rozgłośniach. Zdecydowanie lepsza kompozycja
to umieszczony pod trójką „Hula”. Rozpoczynamy od smutnego, trochę mrocznego brzmienia,
by po chwili przejść do subtelnych, marzycielskich dźwięków fortepianu. Całość
dopełnia przyjemny, spokojny głos Tryggvasona. Nudnawy jest natomiast początek „Naros”.
Muzykom nie udało się tutaj zbudować napięcia chociażby tak, jak w pierwszym
kawałku. W połowie przyspieszamy i głównie za sprawą perkusji Hallgrimssona
wrażenie po przesłuchaniu tej propozycji nie jest negatywne. Jeśli chodzi o
budowanie nastroju to podobny problem mamy w „Hvit Saeng”. Tutaj z kolei byłoby
bardzo słabo gdyby nie partia klawiszowa. Na szczęście powrót do wysokiego
poziomu mamy w kolejnym „Dyrafjorour”. Świetnie wypadają przede wszystkim wokal
oraz instrumenty smyczkowe. Kompozycja jest ciekawie rozbudowana, w typowo
progresywnym stylu. Najdłuższy, a zarazem najdelikatniejszy utwór na płycie
znajduje się pod siódemką. Taki lekki głos w muzyce Sólstafir to ewidentnie
rzadkość. Do momentu odważniejszego wejścia perkusji jest dość bezbarwnie
jednak za sprawą Hallgrimssona i niezłej, gitarowej końcówki „Ambatt” można
zaliczyć na plus. „Berdreyminn” kończy jeden z najlepszych numerów na płycie. W
mroczny, tajemniczy klimat przenoszą nas dźwięki starych organów. Do tego
całość świetnie prowadzą gitary, w szczególności bas Svavara Austmanna.
Sólstafir ma taki potencjał, że należy się
cieszyć z odkrywania przez zespół kolejnych nurtów. Islandczycy robią to z
wielką rozwagą i dopracowują utwory w taki sposób, aby przypadały do gustu
nawet ich ortodoksyjnym fanom z czasów gdy praktycznie cały czas grali
niezwykle ostro. Najnowszy krążek oczywiście ma kilka wad, jednakże jest
kolejnym udanym dziełem popełnionym przez twórców z Reykjawiku.
OCENA: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz