Muzycy grupy Marillion nikomu nie muszą już niczego
udowadniać. Stworzyli tyle przepięknych dzieł, że tylko głupiec mógłby
przeciwstawiać się uznaniu ich za jeden z najlepszych zespołów wszech czasów.
Mimo tego artyści promowali swój album
konkretnym hasłem mówiącym o tym, że jest to ich najlepszy album w historii.
Ciężko właściwie podać nazwę jakiegokolwiek słabego albumu
zespołu z Aylesbury. Poprzednie wydawnictwa, a zwłaszcza „Sound that Can’t Be
Made”, pokazały, że kapela wciąż trzyma poziom i może dostarczać nam wielu
emocji. Jednakże, zabierając się za odsłuchanie „F.E.A.R”, nie za bardzo
wierzyłem, że najnowszy krążek może dorównać „Fugazi”, „Misplaced Childhood”,
czy „Brave”. Pod względem tekstowym płyta jest naprawdę ambitna. Odnosi się do
problemów, z którymi aktualnie mierzy się świat polityki. Oprócz tego mamy
kompozycje o starzeniu się czy przygodzie z muzyką. Płyta rozpoczyna się
potężnym, szesnastominutowym numerem „El Dorado”. Po krótkim wstępie z
dodatkiem dźwięków natury utwór powoli się rozwija. Na uwagę zasługują
zwłaszcza świetny wokal oraz klawisze. Trzecia, spokojna część jest króciutkim
odpoczynkiem między niesamowitymi „The Gold” oraz „F E A R”. To właśnie przed
ostatnia część pierwszego kawałka najbardziej uwiodła mnie na tym albumie. Po
poważnym i mrocznym wstępie wzbogaconym o głęboki, momentami przeszywający
wokal Hogartha następuje przyspieszenie i fantastyczny fragment z idealną
perkusją Mosley’a oraz wciągającymi gitarami Rothery’ego i Trewavasa. Jak
dobrze, że w dzisiejszych czasach takie świetne kawałki wciąż powstają! „El
Dorado” kończy leciutki „the Grandchildren of Apes”.
Oprócz trzech wielkich propozycji grupa na swoim najnowszym
krążku zaprezentowała także kilka krótszych (oczywiście jak na dzisiejsze
radiowe standardy) numerów. Jednym z nich jest „Living in F E A R”. Propozycja z
ciekawym, zapadającym w pamięć refrenem i na pewno dużo bardziej dynamiczna niż
swój długi poprzednik. „The Leavers” to kolejny długi rozdział na „F.E.A.R”.
Rozpoczyna się od wesołych dźwięków ksylofonu, któremu towarzyszą klawisze.
Druga część pokazuje, że grupa wciąż potrafi się znakomicie bawić muzyką,
serwując nam utwory z różnych rockowych gatunków. Świetnie wypada „Vapour
Trails in the Sky”. Gdy wydaje się, że kawałek rozkręci się na dobre, muzyka
się zatrzymuje i znów jest spokojniej, i przy delikatnych dźwiękach
instrumentów płyniemy tak do końca fragmentu. Kolejną niespodziankę muzycy
sprawiają nam w „the Jumble of Days”. Ni stąd, ni zowąd nagle wyłaniają się
typowe dla Marillionu gitary, a potem mamy świetne wokalne solo Hogartha oraz
chórki w końcowej fazie utworu. „The Leavers” kończy poruszający i rozmarzony
instrumentalnie „One Tonight”.
Cóż tu powiedzieć… Najnowszy Marillion to po prostu poezja.
Przesłuchałem album już wiele razy i mój entuzjazm, który odczuwam od początku
przygody z tym krążkiem, nawet w najmniejszym stopniu się nie zmniejszył. Grupa
stworzyła kilka propozycji naprawdę wbijających w fotel. Widać, że Brytyjczycy
to starzy wyjadacze i album dopracowany jest w każdym calu. Grupa serwuje nam
szeroki wachlarz rockowych propozycji, więc myślę, że każdy fan powinien tutaj
coś dla siebie znaleźć. Mi płyta najbardziej „smakuje” jednak jako całość i z
pełnym przekonaniem przyznaję jej najwyższą możliwą notę.
OCENA: 10/10
W końcu jakiś dobry album w tym słabym muzycznie roku! :)
OdpowiedzUsuń