wtorek, 19 kwietnia 2016

Sześćdziesiąta piąta recenzja: David Bowie - Aladdin Sane (1973)

Po „Ziggym StarduścieDavid Bowie stanął przed arcytrudnym zadaniem. Musiał nagrać album, który po tak znakomitym krążku będzie co najmniej bardzo dobry. Artysta jak zwykle postanowił zmienić styl. Dźwięki na „Aladdin Sane” są dużo bardziej drapieżne. To płyta zdecydowanie dla fanów mocnych, rockowych riffów. Warto jednak wsłuchiwać się również w teksty, bo poruszają one istotny problem rozpadu społeczeństwa.


„Aladdin Sane” to bez wątpienia płyta nietypowa. Bowie nagrał ją, jeżdżąc po Stanach Zjednoczonych z „Ziggym Stardustem”. Zagłębiając się w historię tego albumu, możemy zauważyć, że klimat piosenek pasuje do miast, które muzyk w danym czasie odwiedzał. Pierwszy jest „Watch That Man”. Świetny, szalony, gitarowy kawałek. Mike Ronson kolejny raz pokazuje, że jest niesamowicie ważnym członkiem solowego projektu Davida, a w niektórych kawałkach odgrywa większą rolę niż Londyńczyk. Mistrzowskim utworem jest propozycja tytułowa. Na początek wydaje nam się, że słuchamy spokojnej, melodyjnej ballady, ale po chwili dźwięki fortepianu i saksofonu przyspieszają rytm i jesteśmy świadkami muzycznej wariacji. Instrumentów klawiszowych z tej kompozycji można słuchać w nieskończoność. „Drive-In Saturday” stylizowany jest na lata sześćdziesiąte. To trochę psychodeliczny numer z kosmicznymi dźwiękami w tle. Następną muzyczną ucztą jest „Panic in Detroit”. Momentami wręcz hardrockowy kawałek to kolejna porcja ostrej gitary Ronsona i perkusji Micka Woodmanseya. Podobny styl możemy usłyszeć w „Cracked Actor”. Bowie nie przypomina tutaj melodyjnego wokalisty, tylko zdzierającego głos rockmana. Pozycje sześć i siedem brzmią jakby zostały nagrane 15-20 lat wcześniej. Klimat rodem z brytyjskich knajp, w których pierwsze kroki stawiali Beatlesi. Najszybszą piosenka na płycie jest świetny cover Stonesów – „Let’s Spend the Night Together”. Bowie w niektórych fragmentach dodał do tego utworu odrobinę jazzu. Z kolejnym kapitalnym riffem spotykamy się w „The Gean Jenie”. Nic dziwnego, że dziewiąta propozycja w kolejności stała się największym przebojem z „Aladdin Sane”. W utworze czuć dużo starego blues rocka przez świetną gitarę, wpadającą w ucho perkusję i harmonijkę. Na zakończenie duża dawka klawiszów. „Lady Grinning Soul” to też kolejny popis umiejętności wokalnych Bowiego.

Co tu dużo mówić. Po świetnym „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars” mamy świetny „Aladdin Sane”. Szósty krążek w dyskografii Bowiego to zdecydowanie jeden z najlepszych klawiszowych albumów, jakie kiedykolwiek słyszałem. Niektóre partie brzmią tak, jakby grał je topowy artysta muzyki klasycznej. 
OCENA: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz