Swoim długo oczekiwanym debiutanckim albumem grupa The 1975
świetnie wbiła się w klimaty rocka alternatywnego. Przy pierwszym krążku grupy
ciężko było się nudzić, aczkolwiek muszę przyznać, że na drugiej płycie
oczekiwałem od młodych muzyków bardziej wyrafinowanych dźwięków.
Na swojej pierwszej płycie muzycy pokazali, że potrafią
nagrać na jednym albumie bardzo dużo piosenek i nie rzutuje to negatywnie na
poziom wydawnictwa. Jeszcze długo przed premierą muzycy podkreślali, że będzie
trochę lżej, bardziej balladowo. Już spokojne intro z chóralnym śpiewem
zdecydowanie to potwierdza. Singlowy „Love Me” przenosi w lata osiemdziesiąte.
Świetny wokal idealnie współgra z linią gitarową. Kolejną zmianę klimatu mamy w
„UGH”. Jest dużo delikatniej i subtelniej, muzycy zaczynają zagłębiać się w
styl, którego na „The 1975” nie było. W podobnym tonie utrzymany jest „A Change
of Heart”. Utwór balladowy, bardzo skromny i nostalgiczny. Trochę żywiej brzmi
„She’s American”. Niestety w tej propozycji robi się już trochę popowo. O ile
zwrotek można jeszcze spokojnie wysłuchać, tak refren jest zdecydowanie nie do
przyjęcia. Szybko możemy się przekonać, że płyta będzie nierówna. Szósty numer cudownie
się rozpływa. Najpierw mamy piękną, lekką perkusję, a chwilę później solo na
skrzydłówce. Kolejne dwie kompozycje to również spokojne kawałki. W „Please Be
Naked” dobrze wypada przede wszystkim fortepianowy wstęp a w „Lostmyhead”
dobrym pomysłem było wykorzystanie instrumentów smyczkowych. Charyzmatyczny
wokal powraca na parę minut w następnych piosenkach. Szkoda, że na „I Like It
When You Sleep, for You Are So Beautiful Yet So Unaware of It” Matthew Healy
nie mógł wykorzystać całego swojego potencjału. W mojej opinii to właśnie ten
chłopak z Wimslow zawsze był najmocniejszym punktem zespołu. Kompletną pomyłką
jest dla mnie „Loving Someone”. Utwór nagrany jest w dyskotekowym rytmie, a do
tego Healy nie potrzebnie w nim rapuje. Nudno zaczyna się robić przy dwunastej
propozycji. Tytułowy kawałek ma długi, nawet niezły wstęp, ale właściwie ciężko
wyróżnić w nim coś więcej. W „The Sound” mamy do czynienia z podobnym
zjawiskiem jak w „She’s American”. Zwrotki brzmią ciekawie, a słabiutki refren
wziął się nie wiadomo skąd. Moment przebłysku następuje jeszcze w „This Must Be
My Dream”. Ta propozycja wybudza nas z sennych ballad dzięki dobrze zagranej
partii na saksofonie. Warto jeszcze wspomnieć o ostatnim numerze. „She Lays
Down” to utwór dający pole do popisu Healy’owi. Głos wypada bardzo dobrze w
towarzystwie gitary akustycznej i w zasadzie ratuje płytę.
Cóż, niestety „I Like It When You Sleep, for You Are So
Beautiful Yet So Unaware of It” to w mojej ocenie nudny longplay. Na płycie
można znaleźć kilka ciekawych utworów jak: „Love Me” czy „She Lays Down”, ale
ciężko się tu czymkolwiek zachwycić. Muzycy przesadzili z ilością ballad i,
przynajmniej mnie, uśpili. Na pierwszym albumie artyści pokazali jednak, że
potrafią nagrywać porządną muzykę i mam nadzieję, że znów zaprezentują się z
dobrej strony na trzecim wydawnictwie.
OCENA: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz