Dzisiaj zabierzemy się za jedno z największych arcydzieł
Black Sabbath. Płytę, która zapoczątkowała wspaniały czas heavy-metalu.
Dopieszczony w każdym calu krążek nie ma ani jednego słabego punktu. Zawiera najsłynniejsze
gitarowe riffy oraz przeszywa swoim mrocznym klimatem. Wielka porcja okultyzmu
oraz cudownej muzyki.
Przed premierą debiutanckiego albumu muzycy mieli obawy czy
nowy, mroczny styl przyjmie się w czasach pobeatlesowych. „Black Sabbath”
okazał się ogromnym sukcesem zarówno muzycznym, jak i komercyjnym. Pierwsze
trzy płyty Brytyjczyków są bezsprzecznie wybitnie. Większość z nas zapewne najbardziej
kojarzy jednak drugi w kolejności „Paranoid”. W mojej prywatnej liście pierwsze
dzieło figuruje nieco wyżej, więc postanowiłem rozpocząć recenzowanie BS od
tego krążka. Pod jedynką utwór taki sam jak tytuł i nazwa zespołu. Deszcz i
burza. Od dźwięków tych zjawisk rozpoczyna się historyczna płyta. Po chwili
fenomenalnie wchodzi gitara Tony’ego. Wszyscy muzycy kapeli na „Black Sabbath”
zaprezentowali się kapitalnie, ale Iommi osiągnął naprawdę szczyt gitarowych
możliwości. Fantastycznie brzmi również ostra perkusja Billa Warda. Drugi utwór
utrzymany jest w zupełnie innym tonie. Harmonijkowym solo na samym wstępie oraz
wykrzykiwanym tekstem w dalszej części popisuje Ozzy. W „The Wizard” wyraźnie
można dostrzec jeszcze bluesowy wpływ na lata siedemdziesiąte. Następnym
arcydziełem jest „Behind the Wall of Sleep”. Pozycja numer trzy to przede
wszystkim świetny, rozbudowany riff Tony’ego. Oprócz tego słyszymy jedno z
najpopularniejszych słów muzyki metalowej „Take your body to a corpse”. „N.I.B”
oraz „Evil Woman” to najbardziej przebojowe fragmenty albumu. Dźwięk płynący z
gitar jest bardzo chwytliwy, a Osbourne dodaje do niego swój charakterystyczny
jęk. Po chwili rozluźnienia znów mamy do czynienia z mroczną muzyką. Tekst jest
bardzo krótki, ale to nie on tutaj odgrywa najważniejszą rolę. Linia melodyczna
jest świetna. Najpierw lekka, spokojniejsza gitara, a potem porządne metalowe
łojenie. Do tego kolejny raz na wysokości zadania staje Bill Ward. Na koniec
bardzo długi, mimo że wytwórnia i tak skróciła go o połowę, „Warning”. To już
osobisty, wielki popis Iommi’ego, który w połowie serwuje nam wręcz niemożliwą
do powtórzenia solówkę. Jest to jedna z najdłuższych i najpiękniejszych partii
gitarowych w historii muzyki. Urzekają również niesamowite, niespodziewane
wejścia po chwilach ciszy.
Wszyscy muzycy na „Black Sabbath” wypadli perfekcyjnie.
Najbardziej za ten album cenię Tony’ego, ale należy również docenić
fantastyczną postawę Geezera Buttlera na basie. Mrocznego klimatu dodawały
zdecydowanie ostra perkusja i przeszywające jęki Ozzy’ego Osbourne’a. Co
najważniejsze po tak wspaniałym debiucie, muzycy nie spuścili z tonu i wydawali
kolejne niesamowite arcydzieła. Będziecie mogli o nich przeczytać tutaj już
niedługo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz