Dzisiaj mam dla Was wydawnictwo, które diametralnie zmieniło
mój pogląd na muzykę. Pierwsza płyta, po którą sięgnąłem sam, a nie
zaproponował mi jej tata. Debiutanckie wydawnictwo Aerosmith pokazało, że na
wielką scenę wyjść może każdy o ile oczywiście coś umie. Zapraszam na podróż do
początku lat siedemdziesiątych.
Na początku lat siedemdziesiątych cały muzyczny świat był
załamany rozpadem wielkiej legendy. Panowały opinie: „Beatlesi się rozeszli,
kto będzie teraz robił muzykę?”. Na szczęście wiele zespołów dojrzało swoją
szansę w rozpadzie czwórki z Liverpoolu. Skończyła się hegemonia zespołu Johna,
Paula, George’ a i Ringo, więc trzeba było znaleźć nowych władców muzyki. Na
swój debiutancki album Aerosmith kazali czekać bardzo długo. Trzy lata od
założenia zespołu to szmat czasu. Jak się jednak okazało, warto było być
cierpliwym. Kompozycję otwiera „Make It”. Ten utwór zawsze uwodził mnie swoim
refrenem. Śmiesznie się słucha tego albumu, bo głos Stevena Tylera jest
zdecydowanie inny niż na przykład na „Permament Vacation”, czy „Pump”.
Wokalista z Yonkres nie był wtedy po prostu tak przyćpany. Pod dwójką kolejny
rewelacyjny numer – „Somebody”. Typowo ostra, hardrockowa piosenka, to jest to,
czego mogę słuchać w nieskończoność. Pod trójką kapitalne, ponadczasowe dzieło.
Wystarczy, że napiszę „Dream On” i nic więcej nie trzeba tłumaczyć. Fenomenalna
gitara i fortepian na wstępie. Potem zanurzamy się w niesamowity głos Tylera.
Długo nie mogłem dojść do siebie po pierwszym odsłuchaniu tego fantastycznego
numeru. Z The Beatles kojarzy mi się najdłuższy na płycie „One Way Street”.
Troszkę bluesa zdecydowanie nie zaszkodziło debiutanckiemu albumowi Aerosmith.
Cudowne riffy możemy usłyszeć w „Mama Kin”. Kolejny wielki rockowy przebój.
Następnym Beatlesowym kawałkiem jest „Write Me a Letter”. Znów blues i znów
fenomenalnie zastosowany! Bardzo nastrojowy jest „Movin’ Out”. Za największy
plus tego kawałka uznaję gitarę Joe Perry’ ego. Na zakończenie „Walkin’ the
Dog”, czyli cover piosenki Rufusa Thomasa. Piosenka trochę inna niż reszta, bo
z użyciem fletu. Nie zmienia to jednak faktu, że ciągle Aerosmith brzmią
fantastycznie.
No i to już koniec pierwszego albumu Amerykanów. Zaledwie 35
minut trwa wielkie otwarcie Tylera i spółki. Wtedy chyba nikt nie przypuszczał,
że za kilkanaście lat muzycy ze Stanów Zjednoczonych staną na piedestale muzyki
rockowej. Moim ulubionym numerem z tego krążka zawsze będzie „Dream On” To kompozycja
nie do podrobienia. Gdy jej słucham, to liczy się dla mnie tylko Aerosmith.
"Dream On" ! :D ... jest jedyny w swoim rodzaju, ponoć pierwsze nuty powstawały już w latach 50'tych gdy przyszły frontman grupy spędzał dni siedząc pod fortepianem ojca kompozytora :)
OdpowiedzUsuń