czwartek, 18 czerwca 2015

Trzydziesta recenzja: Druga w tym roku przyznana przeze mnie dziesiątka stała się faktem!

Wracam, wracam! Nie pisałem dla Was recenzji przez ostatnie dwa tygodnie, bo byłem w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. Malcesine, Limone, Torbole, Riva del Garda to miejscowości, które zostaną w mojej pamięci na długo, ale dość już o tym. Skoro wróciłem to trzeba o czymś napisać o czymś dobrym. Przedstawiam Wam dzisiaj jeden z najlepszych krążków tego roku.

Muszę przyznać, że w ostatnich latach do Muse byłem odrobinę uprzedzony. Nie, że ich nie lubiłem, ale po prostu oczekiwałem więcej od płyt wydanych w tej dekadzie. Dla mnie „Showbiz” i „Origin of Symmetry” zawsze były najlepsze. To, co usłyszałem na „Drones”, przerosło jednak moje wszelkie oczekiwania. Album otwiera genialny, nastrojowy „Dead Inside”. Jest to pierwsza piosenka, która od razu wskoczyła na najwyższe miejsce mojej listy przebojów. Znakomita perkusja Howarda, mocne gitary i niesamowicie subtelny wokal Bellamyego sprawiły, że od razu się w tym kawałku zakochałem. „Psycho” to gitarowy numer, kojarzący mi się trochę z największym hitem Brytyjskiego zespołu – „Uprising”. Świetnie dobrany singiel. „Mercy” podkreśla geniusz wokalny Bellamy’ ego. 37-letni muzyk czaruje wysokimi partiami i kapitalnie przeciąga słowa. Na plus również klawisze. „Reapers” to, jak na Muse,  bardzo ostra propozycja. Potężny riff i charakterystyczny głos przyciągają niesamowicie. W ogóle nie czuje się tego, że kawałek trwa sześć minut. Hipnotyzujący „The Handler” kojarzy mi się trochę z moim ukochanym Mansonem (podobnie jest również przy „Psycho”). Kolejny raz spotykamy się z fenomenalnymi gitarami. Nawiązaniem do korzeni jest „Defector”, który zawiera cudowne gitarowe solo. Troszkę spokojniejszy jest „Revolt”. Jak dla mnie to najsłabszy numer na nowej płycie, ale i tak zasługuje na pochwałę. Może po prostu na tle reszty fantastycznych piosenek wypada słabiej.  Kolejne dwa utwory ewidentnie przypominają mi Floydów. Progresywnego brzmienia Muse mogę słuchać bez przerwy, więc byłem niesamowicie uradowany, gdy pierwszy raz usłyszałem „Aftermath” i „The Globalist”. Ten pierwszy kojarzy mi się również z zespołem Marka Knopflera, głownie przez to, że zawiera spokojny instrumentalny wstęp i nastrojowy wokal. Natomiast jedenasty kawałek to po prostu mieszanka tego, co najlepsze w muzyce rockowej. Intrygujące wejście, następnie znakomita solówka (chyba trochę inspirowana Davidem Gilmourem) i na koniec trochę chórków. Na zakończenie tytułowa kompozycja. „Drones” jest króciutkim chóralnym utworem, sprawiającym, że od razu włącza się płytę od nowa.


Kompletnie nie spodziewałem się tak genialnego albumu Muse. Brytyjczycy nareszcie zaprezentowali pełnię swoich możliwości. Na tej płycie nie ma żadnego numeru, który by mi się nie podobał. Po styczniowej premierze „The Pale Emperor” Marilyna Mansona myślałem, że nic nie przebije tego albumu w zestawieniu najlepszych krążków 2015. Po premierze „Drones” zaczynam mieć co do tego poważne wątpliwości. Druga w tym roku przyznana przeze mnie dziesiątka stała się faktem!

OCENA: 10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz