Na szczęście moja pierwsza sesja powoli kieruje się już ku
końcowi, więc w nareszcie będę miał trochę więcej czasu na sprawdzenie większej
ilości wydawnictw muzycznych. W lutym czeka nas wiele ciekawych premier, więc
ten czas przed publikacją m.in. nowego Lao Che czy Franz Ferdinand postanowiłem
poświęcić na cykl związany z Davidem Bowiem. Wydany w 1993 roku „Black Tie
White Noise” okazał się sporym artystycznym sukcesem Brytyjczyka. Muzyk
postanowił jednak nie tkwić za długo w jazzowym klimacie i tworząc „1. Outside”
zdecydował się na powrót do czasów berlińskich i współpracy z Brianem Eno.
Gdybym żył w tamtych czasach to, mimo radości z
odsłuchiwania „Black Tie White Noise”, informacja Bowiego o powrocie do
mroczniejszej muzyki na pewno by mnie ucieszyła. Szczególnie „Low” i „Heroes”
to płyty, które zawsze wywołują u mnie wielkie emocje. Historia dziewiętnastego
albumu Davida jest dość mocno skomplikowana. To bowiem pierwszy od czasów
„Diamond Dogs” koncepcyjny krążek brytyjskiego twórcy. Plan na to jak ma
wyglądać „1. Outside” z jednej strony był długofalowy, a z drugiej – w ogóle go
nie było. Bowie chciał podjąć się ambitnego planu przedstawienia co rok kolejnych
albumów dotyczących końca tysiąclecia (stąd ta jedyneczka przy tytule płyty).
Rzeczywistość jednak zburzyła plany, bo okazało się, że pięć albumów w takim
klimacie na pewno nie odniesie sukcesu komercyjnego. Sam „1. Outisde” ma bardzo
ciekawą genezę. Jest to krążek, na który nic nie było napisane przed wejściem
do studia. Bowie miał za zadanie opisać 10 dni spędzonych w studiu, a udało mu
się stworzyć niezwykłą historię science-fiction. Jej bohaterem jest detektyw
Nathan Adler, który decyduje o tym czy dane morderstwo może być sklasyfikowane
jako dzieło sztuki. Jego zadaniem jest zbadanie tajemniczego morderstwa na
czternastoletniej dziewczynce.
Jak już wspomniałem, „1. Outside” to krążek koncepcyjny.
Występuje w nim kilka numerów, które opowiadają historie niezbędne do
zrozumienia całości dzieła. Album otwiera się dość mrocznie i brzmi tak, jakby
był soundtrackiem do filmu. Chwilę później mamy mocny utwór tytułowy, w którym
już na samym wstępie słychać odniesienia do poprzednich płyt. Przez całą
kompozycję świetnie gra perkusja Sterlinga Campbella. Bowie natomiast śpiewa
bardzo zmęczonym głosem. „The Hearts Filthy Lesson” to jeden z tych numerów, w
których David genialnie stopniuje napięcie. Całość osadzona jest w
industrialnym klimacie, a jej najmocniejszą stroną są chórki i kapitalnie
dopełniające utwór klawiszowe wstawki. „A Small Plot of Land” zawsze należał do
moich ulubionych fragmentów dyskografii Brytyjczyka. Propozycja brzmi trochę
tak, jakby była improwizowana. Przede wszystkim mamy tutaj fantastyczną porcję
gitarowego grania. Na pierwszy plan wysuwa się jednak przepiękna i niezwykle
poruszająca partia wokalna Bowiego. To zresztą chyba najlepszy wokal Davida od
czasów „Heroes”. Agresywniejszym numerem jest „Hello Spaceboy”. Wstęp brzmi w
nim jak porządny szlagier hardrockowego zespołu. Kolejne brawa należą się tutaj
Campbellowi za świetna perkusję. Utwór bardzo dynamiczny i nieprzewidywalny.
Tak ostro u Brytyjczyka dawno nie było. Po takim uderzeniu Bowie postanowił
trochę odpuścić i wrzucić na płytę delikatniejszy kawałek z fortepianem na
pierwszym planie. „The Motel” jest minimalistyczny i genialnie łagodzi klimat
po poprzednim mocnym uderzeniu. Na uwagę zasługuje także przebój umieszczony pod
dziewiątką. „No Control” to idealna propozycja na podkład pod scenę pościgu z
filmu szpiegowskiego. W warstwie elektronicznej doskonale widać tutaj pracę Briana
Eno.
Ponowne spotkanie ze
świetnymi zagrywkami klawiszowymi mamy w „The Voyeur of Utter Destruction (As
Beauty)”. Idealnie wpasowują się one w dynamikę numeru. Utwór poza tym kończy się
mocnym fragmentem gitarowym. Słuchając „Segue – Ramona A. Stone/I Am with Name”
zawsze towarzyszy mi myśl: „Cały Brian Eno”. To bowiem niesamowicie
eksperymentalna i genialnie zaaranżowana kompozycja. Zaczyna się od przemowy
przeraźliwego stwora, a następnie rozwija się w towarzystwie kosmicznych
dźwięków. Podobnie oderwany od rzeczywistości jest „We Prick You”. Oprócz
wariacji Eno kolejny raz trzeba pochwalić fantastyczny wokal Bowiego.
Szczególnie dobrze wypada on w refrenie, który momentami nawet brzmi trochę
koncertowo. W „I’m Deranged” muzycy zdecydowanie kierują się w stronę techno.
Nawet w takiej formie głos naszego bohatera wypada świetnie. Ten utwór jest
moim zdaniem kwintesencją mistrzowskiej współpracy na linii Bowie – Eno. Jeżeli
komuś kojarzy się on z „Lock Back in Anger” to znaczy, że bardzo dobrze zna
twórczość artysty z Londynu. Oba kawałki były grane razem podczas trasy z „1.Outside”.
Płytę kończy praktycznie autorska kompozycja Briana. Po wielu wahaniach
nastrojów przez całą płytę mamy trochę weselszy numer instrumentalny, ale tekst
skłania do głębokiej refleksji.
Na odsłuchiwanie „1. Outside” trzeba poświęcić naprawdę
sporo czasu. Ten album to historia, więc trudno słuchać go poszczególnymi
kawałkami. Pomysł na tę płytę zrodził się bardzo spontanicznie, a wyszło z tego
naprawdę wspaniałe dzieło. Historie związane z niepokojem końca wieku to dość
popularny temat, ale został ujęty przez Bowiego w ciekawy sposób. Płyta jest
też bardzo interesującą rozprawą nad sztuką.
OCENA: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz