sobota, 12 grudnia 2015

Pięćdziesiąta recenzja: Ta kapela wciąż mnie do siebie nie przekonuje

The Neighbourhood swój debiutancki krążek wydawali w bardzo trudnym okresie. Mianowicie w kwietniu 2013 roku, kiedy wszyscy byli bardziej zajęci oczekiwaniem na głośno zapowiadany piąty album Arctic Monkeys niż wsłuchiwaniem się w nowy alternatywno/indie rockowy band. Po „I Love You” odczuwałem niedosyt, ale byłem pewny, że muzycy ze Stanów Zjednoczonych przekonają mnie do siebie w swoim kolejnym wydawnictwie. Niestety tak się nie stało.



W moim odczuciu kawałki na pierwszym albumie The Neighbourhood były bardzo zróżnicowane. Mogliśmy znaleźć ciekawe kompozycje jak „How”, czy „Afraid”, ale również nietrudno było dosłuchać się słabszych numerów. Nie zgadzam się z większością fanów, że "Sweather Weather" to najlepszy przebój grupy. Owszem, jest to niezły utwór, ale może na kilka przesłuchań. Zbyt schematyczny, żeby mógł zostać ze mną na lata. Swój drugi album muzycy postanowili rozpocząć od chwili ciszy. Pierwsze dźwięki słyszymy w „Prey”. Instrumentalnie tej piosenki naprawdę można posłuchać, ale wokal wypada fatalnie. Głos Rutherforda brzmi tak słodko, że można się zastanawiać, czy ten zespół kiedykolwiek grał indierocka. Podobne odczucia mam co do kawałka „Cry Baby”. Nieźle prezentuje się gitara Zacha Abelsa, ale znów wokal dramatycznie obniża poziom numeru. Pierwszy raz Jesse’a Rutherforda możemy pochwalić za śpiew w tytułowym utworze. „Wiped Out” jest trochę chaotycznym utworem, ale wolę już takie propozycje niż tandetny pop, pod który muzyka The Neighbourhood podchodziła w początkowych kawałkach. „The Beach” dzieli się na dwie części. Najpierw mamy do czynienia z bieberowym, pseudoprzebojowym wstępem, a potem porcją ciekawej muzyki. To, że ten numer należy do najlepszych z drugiego longplaya Neighbourhood, świadczy o tym, że płyta wypada naprawdę słabiutko. Niezły jest „Daddy Issues”. Spokojna muzyka, która w niczym nie przeszkadza, a nawet potrafi pozytywnie nastroić. Oczywiście nie jest to kompozycja rewelacyjna, ale trzeba przyznać, że z kilkoma innymi numerami ratuje „Wiped Out” przed katastrofalną notą. Potem poziom płyty zaczyna niesamowicie falować. Pod siódemką słaby zapychacz – „Baby Came Home 2/Valentines”, a pod ósemką zróżnicowany, kombinacyjny, z intrygującą przerwą i zmianą tempa w końcowej fazie „Greetings from Califournia”. Kompletnym nieporozumieniem jest „Ferrari”. Nie mam pojęcia, o co chodziło muzykom w tym utworze, ale po prostu nie da się tego słuchać. Tandetne, schematyczne dźwięki raczej nie przyciągną kolejnych słuchaczy do młodego bandu. Na szczęście ostatnie dwie kompozycje brzmią całkiem przyzwoicie. W „Single” dostajemy w końcu dobrą dawkę perkusji Brandona Frieda, a „RIP 2 My Youth” nieźle zamyka krążek. Kawałek ciekawie narasta i pokazuje, że Rutherford potrafi dobrze zaśpiewać.



Muzycy The Neighbourhood mieli dwa lata na przygotowanie dobrej płyty i przekonanie mnie do siebie. Niestety, „Wiped Out” w ogóle mi nie odpowiada. Zespół niepotrzebnie poszedł w to, co modne i podejrzewam, że mógł na tym stracić wielu swoich rockowych fanów. Doskonale wiecie, że nie lubię krytykować muzyków, więc liczę na to, że kolejny album będzie już dopracowany perfekcyjnie. Do legend alternatywy i indie, takich jak Kasabian, Muse, czy Arctic Monkeys, Amerykanom sporo jeszcze brakuje. 

OCENA: 4,5/10

2 komentarze:

  1. To prawda że nowy album jest słabszy od starego, ale myślisz że aż tak? Dla mnie oni po prostu ciągle szukają idealnego stylu stąd te czasem lekkie brzmienia. Nap ewno musze pojechać na nich koncert zwłaszcza na utwory z "I love you"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uważam, że"Wiped Out!" bardzo słabo wypada na tle debiutu, a jak pisałem w tekście, "I Love You" nie traktuję jako jakiegoś wybitnego krążka. Wydaję mi się, że odpowiedni dla siebie styl znaleźli juz na pierwszym albumie, należało to tylko dopracować. Dostaliśmy taką, a nie inną płytę, jedni są zadowoleni inni przeciwnie. Ja liczę, że kolejnym wydawnictwem przekonają mnie do siebie.

      Usuń