Po słabym „Temper Temper” oczekiwałem od Bulletów dobrego
albumu. Z wielką ciekawością, śledziłem przygotowania brytyjskiej kapeli do
nowego krążka. Zastanawiałem się czy pójdą w typowy core (bardzo nie chciałem
by stało się z nimi chociażby to, co z Bring Me the Horizon), czy uparcie będą
grać thrash z lekką domieszką core’ u.
Z zespołami gatunku metalcore jest jeden problem. Ich utwory
są praktycznie identyczne. Rok temu niesamowicie wciągnął mnie zespół Asking
Alexandria. Jednak szybko znudziły mi się ich kawałki właśnie dlatego, że
prawie wszystkie są takie same. Od jakiegoś czasu kapela Bullet for My
Valentine szła w tym kierunku. Na albumie jest sporo metalcore, ale muszę
przyznać, że całkiem przyjemnie się tego słucha. „Venom” otwiera krótkie intro „V”,
które przechodzi w kawałek „No Way Out”. W tym momencie zacząłem się obawiać o
poziom piątego krążka zespołu z Walii. Utwór niczym nie wyróżnia się ponad
milion takich samych core’owych piosenek. Zdecydowanie lepszy jest „Army of
Noise”. Świetny wokal prezentuje Matt Tuck. Pozytywnie wypada również solówka
Michaela Pageta. Zawsze ceniłem głos Matta, ale na tej płycie muzyk z Bridgend
wypadł wyjątkowo. Głos jest zdecydowanie najmocniejszym punktem „Venom”. Ze
świetną barwą mamy również do czynienia w „Worthless”. Najlepszy numer na
krążku znajduje się pod piątką. „You
Want a Battle? (Here’ s a War)” na pewno stanie się jednym z moich
ulubionych przebojów Bulletów. Znakomite zastosowanie chórków, ciekawa gitara
Padge’ a i dobrze dopasowany wokal. Takich właśnie utworów oczekiwałem od BfMV
na nowym wydawnictwie. „Broken” oraz tytułowy kawałek są zdecydowanie lepsze,
gdy włączy się je mniej więcej w połowie. Nie wiem dlaczego muzycy nagrali
takie utwory, ale pierwsze części można po prostu przespać i nic szczególnego
nas nie ominie. Bardzo dobrze prezentuje się natomiast „The Harder the Heart
(The Harder It Breaks)". Słuchając tej piosenki kolejny raz dopisałem sobie, że
na plus wokal Tucka. Gdyby Walijczyk był w gorszej formie, to ten album byłby
naprawdę słaby. Ósmy numer szybko wpada
w ucho i ciężko się od niego oderwać. Ciekawie zapowiadał się „Skin”, ale później
brzmi podobnie do tytułowego przeboju. „Hell or High Water” jest po prostu
solidnym utworem. Nie przeszkadza, można go sobie czasem posłuchać, ale bez rewelacji.
Standardową wersję płyty kończy pozytywny „Pariah”. Warto zajrzeć do wersji
deluxe, bo możemy tam znaleźć kilka dobrych propozycji. Mi szczególnie do gustu
przypadły „Playing God” i „Raising Hell”. W obu fajnie brzmi gitara prowadząca.
Szkoda, że tych kawałków zabrakło na zwykłej wersji.
„Venom” jest dużo lepszy od „Temper Temper”, ale nie mogę
powiedzieć, że jestem w pełni usatysfakcjonowany. Bulleci powoli wchodzą na
właściwe tory. Płyta jako całość jest solidna, ale jakoś szczególnie mnie nie
porwała. Liczę, że na następnym krążku Brytyjczycy zaprezentują więcej kawałków
na poziomie „You Want a
Battle? (Here’ s a War)” i „The Harder the Heart (The Harder It Breaks). Głównie
dzięki tym numerom przyznaję albumowi notę 7/10.
OCENA: 7/10
Jeszcze nie przesłuchałam całej płyty, ale single wydały mi się całkiem spoko.
OdpowiedzUsuń