Należę do tej grupy słuchaczy Lany Del Rey, która woli „Born
to Die” od „Ultraviolence”. Mimo, że większe noty zebrał właśnie trzeci
studyjny album wokalistki z Nowego Jorku, to mnie dużo bardziej porywały
ciekawe nuty oraz leciutki głos na drugim longplayu artystki. Dlatego właśnie
na długo przed premierą „Honeymoon” zastanawiałem się jaką drogę obierze Lana.
Nie lubię gdy ludzie mówią o Lanie Del Rey, że to gwiazda
popowa. Amerykanka ma zbyt duże umiejętności by być gwiazdą popową. Tym
określeniem są określane również pseudo talenty takie, jak Rihanna, Katy
Perry czy Kesha. Elizabeth stworzyła
swój gatunek śpiewania. Wzorują się na niej wokalistki z całego świata. Nowy
album to kolejny ważny krok w życiu już trzydziestoletniej artystki. Moim
zdaniem coś dla siebie znajdą tutaj zarówno fani „Born to Die”, jak i
„Ultraviolence”. Ale po kolei. Otwierający krążek, tytułowy utwór to ładnie
zaśpiewana kompozycja. Lana pokazuje tutaj swoją oryginalność. Porównywać do
Amerykanki możemy wiele wokalistek, ale ciężko nie odróżnić tego jedynego głosu
od innych. Popis wokalny mamy w „Music to Watch Boys To” Pięknie brzmią słowa
„I like you a loooot”. Do tego klimatyczny flet w tle. Bajkowo robi się w
„Terrence Loves You”. Za grę na klawiszach trzeba pochwalić wspierającego Lanę, Pattricka Warrena. Z kolei gitara Ricka Nowelsa najlepiej gra w „God Knows I
Tried”. Często w przypadku gdy nazwa zespołu to imię i nazwisko jednego z
wykonawców zapominamy o innych utalentowanych muzykach, którzy mają bardzo duży
wpływ na poziom wydawnictwa. „High by the Beach” jest szybki, przebojowy. Brzmi
trochę, jakby został grany od niechcenia, ale o to właśnie chodziło Lanie.
Singlowe kawałki często takie właśnie są. We „Freak” znowu podobają mi się
lekko szarpane struny, ale nic poza tym. W tym momencie robi się troszkę
nudniej. Chwilę później już jest lepiej, bo naprawdę niezłym numerem jest „Art
Deco”. Ponownie urzeka wokal, a do tego ciekawie zastosowana elektronika.
Przyczepić mogę się tylko do zbyt przewidywalnej perkusji, która moim zdaniem
jest wadą grupy już od czasów „Ultraviolence”. Po przemówieniu w „Burn Norton”
dostajemy przyzwoity „Religion” z ciekawą gitarą w tle. Moim ulubionym
kawałkiem z nowego albumu jest „Salvatore”. Piosenka wolniejsza, ale
niewątpliwie piękna. Najlepszy wokal, świetnie dograna linia melodyczna.
Końcówka „Honeymoon” jest bardzo melancholijna.
Przeważają wolne fragmenty, ale nie nudzą mnie jak niektóre numery z początku
wydawnictwa. Właśnie na koniec przypomina mi się „Born to Die”. Rozpłynąć można
się przede wszystkim w „The Blackest Day” i „24”.
Jedynie „Salvatore” jest dla mnie bardzo dobrym kawałkiem na
nowej płycie Lany Del Rey. „Honeymoon” po prostu dobrze prezentuje się jako
całość. Myślę, że to wydawnictwo pokazuje, że Elizabeth Grant może łączyć
klimaty swoich poprzednich dzieł. Nowy album jest świetny na zbliżające się
chłodne, zimowe wieczory. Nie można jednak powiedzieć, że to wyjątkowa,
fantastyczna płyta. Bardziej jest to gratka dla fanów. Za „Honeymoon” przyznaję
notę 6,5/10.
OCENA: 6,5/10
Bardzo sielankowy ten album. Doskonały do relaksu i brzmi jakby Lana cofnęła się jeszcze dalej, gdzieś do lat 20.
OdpowiedzUsuńZapraszam do mnie. Opublikowałam ranking 10 najlepszych teledysków Lany.
melomol.blogspot.com
A ja z kolei dużo bardziej czekam na nową Adele, napiszesz o jej nowej płycie?
OdpowiedzUsuń